Powrót do poprzedniej strony Wiersze Latanie Zadania Ogródek Animacje
Danuta Blaszak   
Danuta Błaszak

Karuzela ku słońcu  

9.jpg (45001 bytes)

 

Rozdział 0

Moi rodzice zaraz po wigilii spakowali walizy i znowu pojechali na Węgry szerzyć polską kulturę. Zostawili mi klucze do mieszkania. Obiecałam podlewać kwiatki.
- Tylko nie za dużo wody, córeczko - prosiła mama. - Lepiej, żeby trochę podeschły, niż żeby miały zgnić korzenie. Zimą nie trzeba codziennie podlewać.
- Pamiętaj o ścieraniu kurzy - przypomniał tata.
Przez chwilą zastanawiałam się, czy pocałować ich na pożegnanie, ale zrezygnowałam z tego. Nie lubię niepotrzebnych wzruszeń.
Miałam teraz dwa ładne duże mieszkania. Tyle ze puste. Wszyscy, których kochałam, znikli, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Brakowało mi kogoś bliskiego. Poza tym zbliżał się sylwester. Obawiałam się, że będę musiała spędzić samotnie tę proroczą noc.
Moja znajomość z Robertem najwyraźniej w świecie kończyła się. Dzwonił coraz rzadziej. Tłumaczył się, że ma dużo roboty.
Wiedziałam, że nie odezwie się już do mnie w tym roku. Nie zaprosi mnie na żaden bal. Poprzednio udało mi się wyciągnąć go do znajomych, ale cały czas wygłaszał jakieś teorie, że to śmieszny, staroświecki zwyczaj. Mówił, że woli w nocy porządnie się wyspać, zamiast zawracać sobie głowę takimi głupstwami. To mu nie przeszkadzało całować się w przedpokoju z siostrą gospodarza imprezy. Zawsze oglądał się za kieckami.
Podejrzewałam, że kocha się teraz w jakiejś innej. A może rzeczywiście nie miał czasu. On jest bardzo wrażliwy, ale jednocześnie przeraźliwie skryty. Chodziliśmy ze sobą trzy lata, a prawie nic o nim nie wiem. Nawet nie znam jego rodziców.
Przez cały ten czas odwiedził mnie zaledwie kilka razy. Najczęściej zapraszał do siebie. I po paru godzinach, mówił, że nie ma czasu. I żebym już poszła.
Mogło się oczywiście zdarzyć, że Robert przypomni sobie o mnie jeszcze w tym roku i weźmie na jakąś imprezę. Postanowiłam pomóc losowi. Zainstalowałam u siebie i u rodziców automatyczną sekretarkę. Kupiłam dwa nowoczesne aparaty telefoniczne z faxem i wszystkimi możliwymi bajerkami. To jednak na nic się nie zdało.
Za to dzwoniły do mnie koleżanki. Wszystkie serdecznie zapraszały. Jedna miała pyszną kapustę, druga świetnych kumpli, a jeszcze jedna topiła wosk w sylwestra zamiast na andrzejki. Bo akurat pod koniec października chorowała na grypę i potem cały czas żałowała, że ominęły ją wróżby.
Oczywiście nigdzie nie poszłam. Siedziałam całą noc przy telefonie. Walczyłam ze snem. Bałam się, że nie usłyszę, jak dzwoni.
Odsłoniłam firanki. Na niebie rozbłyskały race, jak miliardy kolorowych gwiazd. Huczały petardy i korki od szampana. Słyszałam, jak ludzie wychodzili na balkon. Głośno składali sobie życzenia, pokrzykiwali wesoło.
Nie otworzyłam okna. Patrzyłam przez zapoconą szybę, jak światła na niebie powoli gasną, jak zwycięża ciemność. Telefon milczał jak zaklęty.
Nad ranem wypiłam kawę szatana. Senność odeszła, jak ręką odjął.
Koło południa znowu podeszłam do okna.
Piękny zimowy dzień. Zaśnieżone trawniki i zimny błękit nieba.
I pomyślałam, że nawet niebo stało się przeraźliwie puste.
Pamiętam, jak latem pod białymi chmurkami, miękkimi jak kłaczki waty, kręciły się szybowce. Krążyły coraz wyżej i wyżej. Jak karuzela ku słońcu. Kiedy nikły z pola widzenia, wyobrażałam sobie, że poleciały aż do jakiegoś boga, do najwyższego szczęścia.
A teraz nie widziałam żadnych szybowców, żadnych samolotów. Przeraźliwa pustka.
Robert był moim idolem i nikt nie mógł mi go zastąpić. Czarujący brunet, trzydziestoletni dziennikarz, niezwykle zdolny... Nie szukałam nowego chłopaka. Wiedziałam, że to zupełnie niemożliwe znaleźć kogoś takiego jak on. Musiałam wymyślić sobie jakieś zajęcie, zabić czas, zagłuszyć myśli.

Rozdział 1

Przeminęła zima. Na niebie znowu pojawiły się białe obłoki. Robert nie zadzwonił. Zajęłam się nauką. Na początku maja zdałam w terminie zerowym wszystkie egzaminy. I znowu musiałam znaleźć sobie jakieś zajęcie, zabić czas, zagłuszyć myśli.
Któregoś dnia spotkałam w sklepie Jadwigę. Nie widziałyśmy się strasznie dawno, chyba od matury. Była w za dużej męskiej marynarce, w dżinsach i w tenisówkach. Nie zmieniła się. Zawsze w szkole ubierała się po sportowemu.
- Właśnie wróciłam ze Szczyrku - zagadała do mnie wesoło, jakbyśmy widziały się ostatnio parę godzin, a nie parę lat temu.
- Na wczasach? - zapytałam. To było pierwsze, co mi przyszło do głowy.
- No, coś ty! - oburzyła się. - Latałam.
- Na paralotni - wyjaśniła, widząc moją zdziwioną minę. - A może też byś chciała latać? - zapytała.
Od razu zrozumiałam, że czegoś takiego właśnie mi trzeba. Czegoś tak szalonego, dostatecznie silnego, żeby zagłuszyć myśli o Robercie.
Zapisałam się na kurs latania. Ale nie byłam taka zdolna jak Jadwiga. Paralotnia to taki podłużny spadochron, który lata do przodu. Widziałam kilka razy w telewizji, ale nie przyjrzałam się uważnie. To tego przyczepione z dwieście sznureczków i tym się steruje. Na początku ćwiczyliśmy na ziemi i co się ruszyłam, to wszystko plątało się i stałam bezradna w kłębowisku sznurków. Nikt już nie miał cierpliwości pomagać mi i rozplątywać mnie z tego. A instruktor powiedział, że jeśli jeszcze raz powiem na to sznurki zamiast linki, to on wyrzuci mnie z kursu. Też coś, przecież zapłaciłam.
Po sześciu dniach nauki, kiedy już wszyscy inni dostali licencję, tylko ja stałam bezradnie na ziemi i myślałam o tym, że Aleksander Wielki przeciął węzeł gordyjski mieczem i że zaraz zrobię to samo, bo mam już dość tej nauki latania. I wtedy zupełnie nieoczekiwanie pojawiła się przy mnie Jadwiga.
- Cześć, Mila! Więc jednak zainspirowałam cię. Zapisałaś się na kurs.
Wyjęła mi z rąk te cholerne sznurki, potrząsnęła nimi dwa razy i same ułożyły się jak na obrazku w podręczniku.
- Chcesz pójść na górkę? - zapytała.
Spojrzałam na instruktora. Kiwnął głową i posłał Jadwidze uwodzicielski uśmiech. Poczułam zazdrość. Na mnie zawsze patrzył ponuro i beznamiętnie.
Górka nie była wysoka, ale i tak nie miałam siły wspinać się na szczyt tak szybko jak Jadwiga. Nie przeszkadzało jej to, poczekała na mnie.
Potem poczułam, że się boję.
- Ile metrów ma ta góra? - zapytałam.
- Dwadzieścia - odparła spokojnie.
To więcej niż drugie piętro, pomyślałam. Kiedyś mój sąsiad wypadł z okna po pijaku, z drugiego piętra. Nic mu się nie stało, ale podobno tylko dlatego, że był pijany. Ja czułam się przeraźliwie trzeźwa. Myślałam o Robercie. Jeśli zabiję się, to już nigdy go nie zobaczę. Możliwe, że naprawdę miał dużo pracy. Przypomniały mi się jego zmęczone oczy, brudne kubki po kawie...
- Biegnij na mnie - powiedziała Jadwiga. - Po prostu biegnij najszybciej jak możesz. I trzymaj ręce w górze... O, tak. Nie opuszczaj rąk.
Patrzyłam na nią. Miała jasne, krótko obcięte włosy i niebieskie oczy. Niesamowity kolor, pomyślałam, jak niebo nad nami. Jadwigo, dziewczyno z nieba, przeprowadź mnie poprzez lęk ku szczęściu, prosiłam po cichu. To znowu przypomniało mi Roberta. Trzy lata temu po raz pierwszy zaproponował, żebym przyszła do niego do domu. Bałam się, ale on był tak delikatny, ze strach ucichł, a potem doprowadził mnie do takiej ekstazy, jakiej nie zaznałam nigdy przedtem.
Czas mijał. Musiałam biec przed siebie.
- Czy muszę się odbić? - zapytałam.
- Nie, tylko biegnij.
Ruszyłam do przodu. Jedwabne skrzydło uniosło się, stanęło nad moją głową. Jadwiga lekko poprawiła sznurki. I nagle znalazłam się w powietrzu.
To była pełna ekstaza. Lekkość, coś jak błogosławieństwo bogów, pełnia szczęścia.
Przewróciłam się przy lądowaniu, trochę utytłałam się w błocie. Ale to nie było ważne. Odnalazłam radość, sens istnienia. Tym razem szybciej podeszłam pod górkę. Teraz też się bałam, ale wiedziałam, że jak uda mi się to pokonać, znowu odnajdę niebiańskie szczęście. Jadwigo, przeprowadź mnie poprzez lęk, jeszcze raz poprosiłam w myślach. Zawsze zwracałam się do niej pełnym imieniem. Jadwiga to królewskie imię, a pamiętałam jeszcze ze szkoły, że nienawidziła zdrobnień. Żadne tam Jadzie, Wisie, Wisienki. Po prostu Jadwiga.
- Dlaczego nie hamowałaś? - zapytała.
- Czego nie robiłam?
- Jak się zbliżasz do ziemi, musisz opuścić ręce. Półtora metra nad ziemią. o, tak - pokazała.
I tak nauczyłam się latać, a na dodatek znalazłam w Jadwidze prawdziwą przyjaciółkę. Pierwszy raz w życiu ktoś o mnie dbał.
Nawet rodzice nigdy nie mieli dla mnie tyle czasu. Tym bardziej, że ostatnio, od kilku lat, pracowali oboje za granicą.
Jadwiga wiedziała o mnie wszystko. Opowiedziałam jej o Robercie, obiecała, że coś wymyśli.
Jeździłyśmy razem w góry. Zawsze pomogła mi ułożyć skrzydło, rozplątać sznurki. Kiedy siedziałam na stoku, nie mając już siły, biegała do schroniska, żeby kupić mi koka-kolę.
Latała dużo wyżej niż ja. Czasami znikała w cumulusach, ale nie bałam się o nią. Wiedziałam, że radzi sobie doskonale. Była tak odważna, miała tak płynne, zdecydowane ruchy, że zdarzało się, że brano ja za mężczyznę. Nie przeszkadzało mi, że była ode mnie niższa o trzy centymetry. Kiedyś uczyła mnie nowej techniki startu i akurat przyglądały nam się jakieś dzieciaki.
- Zakochani - skomentował jeden.
- Pasują do siebie - dodał drugi.
Widziałam, ze słyszała to i najwyraźniej speszyła się. W końcu obie udałyśmy, ze nie słyszałyśmy tych głupich komentarzy.
Tylko nie lubiłam z nią jeździć do Szczyrku. Miałam wrażenie, że kocha się w takim jednym instruktorze, który imponował jej trochę za bardzo. Bałam się, że uda jej się go poderwać i nie będzie miała dla mnie czasu.
Dobrze mi było z Jadwigą. Ale musiałyśmy znaleźć sobie jakichś chłopaków. Robert przychodził do mnie w snach i nie mogłam z tym sobie poradzić.
Zorganizowałyśmy imprezę. Zaprosiłyśmy kilku paralotniarzy. Cóż z tego, usiedli w kącie i gadali o komputerach.
Tańczyłyśmy obie z Jadwigą.
- Nie umiem tańczyć walca - szepnęłam.
- Nie przejmuj się, poprowadzę.
I nagle poczułam się jak prawdziwa tancerka. To było takie łatwe. I piękne. Choć szkoda, że chłopcy takie gapy. Co za głupota, żeby na imprezie gadać o komputerach. Nigdy przedtem nie przyszło mi do głowy, żeby tańczyć z dziewczyną. Obejmowała mnie jak mężczyzna. Żeby Robert kiedyś chciał ze mną zatańczyć, marzyłam. Biało-czerwone wino szumiało mi w głowie.
Parę dni później kupiłam sobie nową paralotnię. Szkolną, bo ta, która pożyczałam od Jadwigi, okazała się dla mnie zbyt profesjonalna.
Jadwiga przyszła do mnie do domu obejrzeć sprzęt. Postanowiłyśmy to uczcić.
- Zejdę do sklepu po wino - zaproponowałam.
Szybko otworzyła lodówkę.
- Pieczywo, szynka, pomidory... Zrobię kanapki.
Wracając zobaczyłam, że jest w skrzynce jakiś list. Gwałtownie rozdarłam kopertę.
To było... zaproszenie na ślub Roberta. Z jakąś inną. Imię i nazwisko panny młodej absolutnie nic mi nie mówiło. Przeczytałam jeszcze raz "Anna Germak i Robert Kowalski mają zaszczyt zawiadomić..."
Najpierw jakby do mnie nie dotarło, że to prawda. Postawiłam siatkę z winem na stole w kuchni. Ogłuszona poszłam do swojego pokoju. Usiadłam na kanapie.
Dopiero po kilku minutach zauważyłam, że Jadwiga przygląda mi się badawczo. Machinalnie podałam jej złożony na pół kartonik z obrazkiem przedstawiającym tłustego Amora. Zastanowiłam się jeszcze raz. Być może znałam jakąś Annę Germak..
Jadwiga przeczytała tekst. Pokiwała ze zrozumieniem głową.
Nalała mi pełną szklankę wina.
Płakałam. Uspokoiłam się dopiero nad ranem, robiło się już widno. Jadwiga pomogła pościelić łóżko, położyła się przy mnie. Przebrała mnie w nocną koszulę. Moją ulubioną, przezroczystą z falbanami. A sama... niezawodnym instynktem znalazła w szafie męską piżamę. To Robert zostawił ją kiedyś, jak u mnie nocował. Ale nigdy jej o tym nie mówiłam. Jak mogła się domyślić?
Głaskała mnie po włosach, potem po plecach... Nie przeszkadzało mi, ze śpię z dziewczyną. Nikt nie był taki wspaniały jak moja Wisienka. A już na pewno żaden mężczyzna.

*****

Jadwiga mieszka u mnie już cztery miesiące. Powiedziała swoim starszym, że wynajęła u mnie pokój i dali jej na to pieniądze. Tak że nawet trochę na tym zarobiłyśmy, choć ogólnie nie narzekałam na brak funduszy. Moi rodzice przez to szerzenie polskiej kultury zarabiali zupełnie nieźle. Przysyłali mi forsę i różne ciekawe rzeczy. A przedtem jeszcze kupili mi to mieszkanko. Dwa pokoje. Wysokie sufity, duże okna. Ten większy był moją sypialnią, a mniejszy salonem. To wszystko jeszcze nie było urządzone tak, jakbym tego chciała. Ściągnęłam kilka antycznych mebli. Serwantkę, rzeźbiony stół i wielką komodę. Fotele i tapczan przykryłam sztucznym futrem, puchatym i tak delikatnym w dotyku, że cały czas miałam ochotę je głaskać. Tylko kolory były od sasa do lasa. Irytowały mnie. Nad tym musiałam jeszcze popracować.
Kuchnię urządziłam może nie bardzo elegancko, ale za to funkcjonalnie.
I czułam się teraz szczęśliwa, że mogę gotować dla Jadwigi. Robert nigdy nie chciał, żebym robiła dla niego obiady. Rzadko mnie odwiedzał, wolał zapraszać mnie do siebie. A jak już mu się zdarzyło przyjść do mnie, to nawet herbaty nie chciał.
- Nie chce mi się pić - mówił.
Wysoko cenił swoją wolność i obawiał się, że coś takiego mogłoby związać go ze mną za bardzo. Bał się jak ognia, że jakiejś dziewczynie w końcu się uda zaciągnąć go do ołtarza.
A jednak udało się to jakiejś Ance. Jak ona tego dokonała?
Znaliśmy się od kilku lat, wiedziałam, co sprawia mu radość, a co ból. A w sumie tak mało o nim wiedziałam. Lubiłam czytać jego felietony, były zawsze bardzo ostre, a jednocześnie poetyczne. Tylko... Podpisywał je zawsze: Robert Kowal. I nawet zastanawiałam się kiedyś, czy to prawdziwe nazwisko, czy pseudonim.
Chociaż z drugiej strony to zupełnie zrozumiałe, że skrócił sobie nazwisko. Kowalskich jak mrówków, jak powiedziała kiedyś moja mama. I potem ci wszyscy, którzy tak samo się nazywają, przyznawaliby się do jego felietonów i nie mógłby zostać sławny.
- Chodziłam z nim trzy lata i przez cały czas nie miałam zielonego pojęcia, że naprawdę nazywa się Kowalski - szepnęłam do Jadwigi.
- Nie myśl już o tym.
- Ale to są piękne wspomnienia - zaprotestowałam. - Lepiej przeżyć prawdziwą miłość i potem płakać, niż trwać w zobojętnieniu aż do śmierci.
Jadwiga kiwnęła głową.
- Jego ciało nie miało dla mnie tajemnic - mówiłam. - A jednocześnie na każdym spotkaniu potrafił wymyślić coś nowego.
Przyjaciółka uścisnęła mi dłoń na pocieszenie. Po chwili słyszałam już tylko jej równy, spokojny oddech. Zasnęła.
Od czterech miesięcy mam nadzieję, że Jadwiga w końcu zrobi coś więcej niż tylko przytulenie się, siostrzany pocałunek, czy uścisk dłoni. Na pewno nie kochałam już Roberta, to zostało we mnie jedynie jako piękne wspomnienie. Wisienka była cudowna, opiekuńcza, odważna. Myślę, że on nigdy w życiu nie odważyłby się latać w powietrzu jak ptak. A już na pewno nie tak wysoko jak ona.
Ale to ona jest w naszym związku tą silniejszą. To do niej powinna należeć inicjatywa. Ciało Roberta nie miało dla mnie tajemnic, powtórzyłam w myśli. I po raz pierwszy zastanowiłam się, czy nasza przyjaźń może mieć jakąś przyszłość, czy też z góry skazana była na niepowodzenie.
I zaraz uciekłam od tej myśli. Zaczęłam planować jutrzejszy deser. Znalazłam przepis na ciasto galaretkowo-czekoladowe. Tak jak sernik na zimno, tylko zamiast sera masa czekoladowa. To musi być pyszne. Czułam, że Jadwidze przypadnie to do gustu.

Rozdział 2

Wybieram się z Jadwigą na latanie. Kolejny raz, ale czuję, że wszystko jest jakoś inaczej niż przedtem.
Odradzała mi ten wyjazd. Mówiła coś o złych przeczuciach i patrzyła na mnie niespokojnie.
Musi wyjechać w piątek rano. Umówiła się z jakimiś ludźmi. Pożyczyła samochód od swoich starszych. Białe volvo kombi. Dostatecznie duży, żeby zmieściło się kilka osób ze sprzętem. Obiecała tym swoim znajomym, że ich podwiezie.
- W piątek nie mogę. - Patrzę na nią błagalnie. - Mam kolokwium z topologii geometrycznej. To dla mnie ważne. Czy nie możesz poczekać, aż skończę?
Studiuję na trzecim roku matematyki teoretycznej i dla kaprysu Jadwigi nie zamierzam zawalać roku. To pierwszy sprawdzian w tym semestrze i jak na to nie przyjdę, to będę miała wszystko przechlapane.
Ale Wisienka nie może poczekać. Spogląda na jasne, błękitne niebo. - Już koniec października - mówi. - Ostatnie dni ładnej pogody. Fantastyczne warunki, grzechem byłoby to zmarnować.
- To ja dojadę do was wieczorem - zdecydowałam.
- Słabo latasz - rzekła z wyrzutem. - I niedobrze, że nie masz swojego samochodu. W tym sporcie niewiele zdziałasz bez auta. Od schroniska do miejsca, w którym będziemy latać, jest dość daleko. Nie dojdziesz tam pieszo.
Patrzę na nią z zaskoczeniem. Pierwszy raz od początku znajomości Jadwiga jest dla mnie nieprzyjemna. Zrobiło mi się przykro.
- Dojadę pociągiem - odburknęłam. Niech sobie nie myśli, że bez niej nie dam sobie rady. - A jak skończą się szyny, to taksówką albo autostopem. Jestem dorosła i nie musisz się mną przejmować.
Ona jednak martwiła się, jak sobie poradzę w pociągu. Zupełnie bez sensu, bo chociaż trochę boję się latania, to jeszcze nie zwariowałam, żeby bać się pociągu.
Jadwiga jednak załatwiła mi transport. Miałam jechać z takimi ludźmi, których jeszcze nie znałam. Oni wybierali się samochodem w piątek wieczorem.

***

Wypożyczyłam z biblioteki wszystko, co mieli i z czwartku na piątek kułam całą noc przed kolokwium. I udało się, chyba tylko ja jedna z grupy zrobiłam wszystkie zadania. Profesor rozsadził nas po kątach, ściąganie było zupełnie niemożliwe.
Wracając do domu kupiłam sobie nowy sweter. Wełniany, granatowy, w karminowe równoległoboki. Wisiał na wystawie i od razu wpadł mi w oko. Pasował do moich ulubionych dżinsów, takich trochę za krótkich. Jestem wysoka i przez to zawsze mam problem ze spodniami. Jak już sobie jakieś upatrzę, z reguły okazują się nie aż tak długie, jak być powinny.
Spakowałam torbę. Zdążyłam uprasować podkoszulkę. Umyłam włosy, i właśnie próbowałam je rozczesać. Nie miałam w domu odżywki i nie szło mi łatwo. Zadzwonił telefon.
- Cześć. Tu Marek. Milka, jedziesz z nami?
- Tak, jestem już gotowa.
- Będziemy po ciebie za godzinę. Będę czekał na parkingu, Jadwiga mi pokazywała, gdzie mieszkacie.
- Dzięki - mruknęłam. Szczotka wbiła mi się w środek kołtuna i ugrzęzła. Mam włosy długie, prawie do pasa. Taki popielaty odcień blondu. Nikt mi nie wierzy, że to naturalny kolor. Podobają mi się, tylko bardzo łatwo targają się. Teraz też żałowałam, że nie mam odżywki. To ułatwiłoby rozczesywanie.
Nagle przypomniało mi się, że nie znam tego człowieka i nie mam pojęcia, jak wygląda. - Poczekaj! - zawołałam. Udało się, jeszcze nie odłożył słuchawki. - Jak ja cię poznam? Jaki masz samochód?
- Nieduży, czerwony, w kolorze straży pożarnej - odparł z uśmiechem w głosie. - Silnik V6 cylindrów, 24 zawory, TURBO ładowanie i 260 koni mocy. Można nim jechać 240 km/godz., ale na tej drodze nie będę się wygłupiał.
- Aha. - Wyciągnęłam jakoś szczotkę z tego kołtuna. Zastanowiłam się, przecież tych cylindrów to nie widać przez maskę. Czerwony i... Nie wiem, jak go poznam.
- A jak ty wyglądasz? Ciemne włosy, ale nie czarne, oczy piwne....
- Piwne? To znaczy jakie? Bursztynowo-złote czy czekoladowe?
- Czasem miodowe, czasem czekoladowe - wyjaśnił. - To zależy od tego, jaki mam nastrój.
Śmiałam się.
- To może opiszę trochę inaczej moje autko - powiedział. - Małe, czerwone, z lusterkiem w przesłonie słonecznej dla pasażera, bardzo szerokimi oponami i dobrym stereofonicznym radiem.
Porządnie rozczesałam włosy. Wysuszyłam, zdążyłam nawet wymodelować. Zastanawiałam się, czy robić makijaż. Nie zdążyłam się wyspać. Oczy same się zamykały. - Nie! -zdecydowałam. Żadnego makijażu. Jeszcze tego brakowało, żebym tarła oczy i rozmazywała tusz po policzkach. Zawsze trę oczy, jak mi się chce spać.
Włożyłam do torby kosmetyki. W ostatniej chwili przypomniałam sobie o szczoteczce do zębów.
Zeszłam na dół. Chłopcy przyjechali punktualnie. Ten jego kumpel nazywał się Grzesiek. Miał blade wyłupiaste oczy i od razu pomyślałam sobie, że wygląda na kretyna.
- Gdzie siadasz, z przodu czy z tyłu? - zapytał Marek.
Spojrzałam na tylne siedzenie. Leżał tam puchaty beżowy koc i to chyba przesądziło sprawę. Poczułam się okropnie śpiąca, zmęczona nieprzespaną nocą i trudnym kolokwium.
- Z tyłu - mruknęłam.
Marek wziął ode mnie torbę i włożył do bagażnika. Położyłam się, otuliłam się kocem. Samochód wcale nie był taki mały, zrobiło mi się ciepło i przytulnie.
Po paru godzinach obudziłam się. Docierały do mnie strzępy rozmowy.
- Myślę, że z tymi odczuciami na wysokości to jest u każdego trochę inaczej - mówił Marek. - Ja sam nigdy nie odczuwałem lęków związanych z przebywaniem na wysokości...
Przetarłam oczy. Zaczęłam się zastanawiać, czy ci dzielni faceci też się czasem boją. Ten Grzesiek to na pewno jest odważny, pomyślałam. Wygląda na debila. Wiadomo, głupiemu łatwiej. Ciekawe, co powie ten Marek. Natężyłam uszu.
- Nieważne, czy na balkonie, ścianie, urwisku czy w czymś, co lata. Paniczny strach przeżyłem...
Grzesiek wtrącił parę słów, ale nie usłyszałam.
- Był to listopad, siąpił deszcz... Nocne loty w trudnych warunkach atmosferycznych - mówił Marek. - Podstawa dolna chmur około czterysta metrów, a górna na dziesięciu kilometrach. Chmury gładkie, bez żadnych wybudować...
Niskie, ciężkie chmury i mżawka. Obrzydliwa listopadowa pogoda, pomyślałam.
- Ciemna noc, księżyc w nowiu. Moim zadaniem był lot po trójkącie, nad chmurami, na wysokości dwunastu kilometrów...
Dwunastu kilometrów, powtórzyłam w myśli. Poczułam zawrót głowy. Ja tu próbuje latać na wysokości kilkudziesięciu metrów i ciągle coś mi nie wychodzi. I nawet Jadwiga straciła do mnie cierpliwość. A ten tutaj... Nawet ten Grzegorz rozdziawił gębę i nie komentował. Oczywiście nie widziałam jego twarzy, ale łatwo mogłam to sobie wyobrazić.
Marek opowiadał dalej.
- Po przebiciu się przez chmury wydostałem się pod rozgwieżdżone niebo, o tak ogromnej ilości gwiazd, jakiej nigdy z ziemi nie da się zobaczyć Nabierając wysokości rozkoszowałem się tym wspaniałym widokiem. Po osiągnięciu dwunastu kilometrów i przejściu do lotu poziomego, jakoś niechcący spojrzałem w dół. W tym momencie ogarnął mnie duszący zwierzęcy strach. Pode mną, wszędzie, gdzie tylko mogłem spojrzeć, były wyłącznie gwiazdy. śladu obecności ziemi - wrażenie wysokości nieskończonej Nie chcąc, żeby potem robiono sobie ze mnie drwinki, nic nie mówiłem przez radio i pomimo tego ściskającego gardło zupełnie nieracjonalnego strachu wykonałem cały lot według przyrządów Strach minął dopiero po ponownym wejściu w chmury. Potem od starszych kolegów dowiedziałem się, że czasami, bardzo rzadko, zdarza się, że chmury są tak gładkie, że niebo odbija się w nich jak w lustrze. Podobno zawsze wywołuje to strach. To tez w końcu jakiś rodzaj lęku wysokości....
Grzesiek naraz zaczął rzucać jakieś techniczne uwagi. Od razu zauważyłam, że do pięt tamtemu nie dorasta. Ale ja byłam jeszcze słabsza, dużo słabsza niż on.
U mnie tak jest że noc wszystko wzmacnia. Nawet drobiazg może stać się złym snem. Poczułam że bez powodu po policzkach płyną mi łzy. Ten człowiek robił tyle wspaniałych rzeczy, Jadwiga lata dużo lepiej ode mnie. Poczułam, że się okropnie wygłupiłam. Co ja tu robię między takimi niezwykłymi ludźmi. Wpraszam się do jakiegoś zagranicznego samochodu i udaję koleżankę kogoś takiego jak oni. Grube nieporozumienie. Nigdy nie będę taka sprawna jak oni. Może powinnam wysiąść i wrócić do domu najbliższym pociągiem.
Otarłam łzy rękawem. To po prostu puściły nerwy, próbowałam się pocieszyć. Po kolokwium, po dziwnym przeczuciach Jadwigi. Ona nie powinna mówić mi takich rzeczy. Słowa mają dużą siłę. Mogą spowodować tragedię.
Spojrzałam na chłopców. Grzesiek oparł głowę o szybę. Chyba spał.
I znowu pomyślałam, że moja znajomość z Jadwigą mimo wszystko była skazana na niepowodzenie. Mam potrzeby seksualne, których ona w pełni nie może zaspokoić. Nie ożeni się ze mną. Nie będziemy miały dzieci. Może jednak ta jedna jedyna największa miłość mojego życia to będzie ktoś inny niż Jadwiga. Za Jankiem już chyba nie tęskniłam. Znałam teraz wielu fajnych chłopaków... Byłam w rozterkach.
Szybko jednak otrząsnęłam się z tych ponurych myśli. Do przekroczenia pewnych barier w zaspokajaniu potrzeb fizycznych trzeba przede wszystkim odwagi, to musi być męska decyzja. A właśnie osobowość Jadwigi dominowała w naszym związku, choć to ja byłam odrobinę starsza i wyższa o trzy centymetry.
Wierzyłam, że Jadwiga znajdzie jakiś sposób, podejmie męska decyzję. Tak straszliwie mi na niej zależało.
- Nie śpisz? - usłyszałam nagle głos Marka. Nie odpowiedziałam.
Wyciągnął do tyłu rękę i podał mi landrynkę. Wzięłam bez słowa. On też już się nie odezwał. Włączył cicho muzykę. Naciągnęłam koc na głowę i znowu zasnęłam.
A jak znowu otworzyłam oczy, samochód stał już przed schroniskiem. Przez uchylone drzwi sączyła się smuga światła. Kamienne schody zapraszały. Tam gdzieś w środku czekała na mnie Jadwiga.
- Możesz spać w samochodzie - powiedział Grzesiek.
Podniosłam się gwałtownie. Wstrząsnął mną dreszcz.
- Dziękuję! - zawołałam. Wbiegłam po schodkach. Recepcjonistka od razu podała mi klucz.
Znalazłam pokój. Pachniało różami. Bezbłędnie rozpoznałam dezodorant, którego używała Jadwiga. Ona nigdy nie robiła makijażu. Ubierała się najprościej, jak można, niemal po męsku. Wiedziała jednak, że przy uprawianiu sportu człowiek się poci. Kąpała się zawsze w olejkach aromatycznych i po wyjściu z wody obficie spryskiwała się dezodorantem o zapachu skalnych róż. Zapaliłam światło.
- Zgaś to bździdło! - krzyknęła jakaś dziewczyna. Nie znałam jej. Ciemne, rozczochrane włosy. Nieżyczliwe spojrzenie. Zmartwiłam się, że nie mamy z Jadwigą osobnego pokoju. Wolałabym dwuosobowy.
Moja przyjaciółka smacznie spała, zupełnie obojętna na moje zmartwienia. Coś mruknęła przez sen i przekręciła się na drugi bok.
Przebrałam się w piżamę. Wepchnęłam ubranie do szafy i wskoczyłam do swojego łóżka. Zapadłam w głęboki sen.

***

Obudziłam się tknięta złym przeczuciem. Otworzyłam oczy. Jadwigi nie było w pokoju. Ta dziewczyna, którą nam dokwaterowano, też sobie poszła. Zdążyły nawet posłać łóżka. Spojrzałam z obrzydzeniem na gładko naciągnięte białe prześcieradła. Przypominały mi szpital, w którym umarła moja babcia. Zachorowała na serce zaraz po tym, jak dziadek-leśnik zginął w pożarze lasu. Bardzo się kochali i żyć bez siebie nie mogli. Jak papużki nierozłączki.
Nie lubię nadmiernego porządku. Wydaje mi się czymś nieludzko zimnym. To Jadwiga zawsze składa w kostkę ubranie, ściele tapczan i pastuje buty. Ja w mojej szafie w domu mam zawsze straszny bałagan.
Dobrze chociaż, że pachnie różami, a nie szpitalem.
Wypadłam na korytarz. Panowała niczym nie zmącona cisza. Czyżby pojechali na górkę beze mnie? Przestraszyłam się. Zaczęłam nasłuchiwać. Jak ona mogła tak mnie zostawić? I to ma być przyjaciółka? Co się stało? Nic nie mogłam zrozumieć.
W pokoju na drugim końcu korytarza gwałtownie otworzyły się drzwi. Pobiegłam w tamta stronę.
To był Marek, ten który mnie tu przywiózł.
- Która godzina? - zapytałam. - Gdzie są wszyscy?
- Dochodzi jedenasta - śmiał się ze mnie. - Chyba pojechali na górkę.
- I zostawili mnie samą? - zdenerwowałam się. - Dlaczego nikt mnie nie obudził?
- Nie wiem.
- A ty? - zdziwiłam się. - Przecież miałeś z nami latać.
- Dostałem telefon... Mam w mojej firmie problemy. Muszę wracać.
Patrzył na mnie. Naraz jego oczy zmieniły kolor. Rzeczywiście zrobiły się prawie czarne. A przedtem wydawały się złote. Z miodowych stały się nagle czekoladowe. Tak jak mówił. Poczułam się trochę nieswojo.
- Jeśli podasz mi swoje dane, przyślę ci horoskop. Chiński, taki tylko dla ciebie. Musisz podać datę urodzenia i dokładną godzinę.
Pobiegłam po kartkę i długopis. Spieszyłam się, jeszcze tego brakowało, żeby Marek mi uciekł. Ostatnia szansa, że ktoś podwiezie mnie na górkę.
Może i dobrze, że musi wracać do jakiejś tam swojej firmy. Nie zobaczy, że nie jestem taka sprawna jak on. Nie muszę się przy nim kompromitować.

Rozdział 3

Marek zawiózł mnie do nich na górkę i zaraz odjechał gdzieś tam do swojej firmy. Pogoda była piękna. Chmurki jak bita śmietana. Kiedyś dawno temu, jak leciałam samolotem do Kanady, wyglądałam przez okno, całkowicie zafascynowana. Wtedy była podobna pogoda, tylko oglądałam chmurki od drugiej strony, to znaczy od góry i wyglądały jak kopce śniegu. Marzyłam, żeby wyjść z samolotu i przechadzać się po obłokach.
Na górce była jeszcze ta dziewczyna, którą dokwaterowano nam do pokoju. Chyba nazywała się Beata. Nieważne, nie znałam jej i nie miałam ochoty zapoznawać się z nią. Oprócz nas mniej więcej trzydziestu paralotniarzy płci męskiej.
Rozłożyłam skrzydło na ziemi, przygotowałam do startu. Wreszcie umiałam zrobić to sama. Do tej pory Jadwiga zawsze musiała mi pomagać.
Ustawiłam się pod wiatr. Zawsze startuje się pod wiatr. Tak trzeba.
Obok mnie stał Grzesiek i mój dawny instruktor. Patrzyli na tamtą obcą dziewczynę. Na mnie nie zwracali uwagi.
- Pierwsza klasa - powiedział Grzesiek o tamtej. - Będzie z niej świetna żona dla paralotniarza.
Mój dawny instruktor kiwnął głową.
- Jadwiga też ładna - dodał Grzesiek.
Zdenerwowałam się. A ja to niby co? Ja się nie liczę?
Mój dawny instruktor popatrzył na mnie ze współczuciem. A przynajmniej tak mi się zdawało. Chciałam napluć w twarz temu cholernemu Grześkowi. Ale startuje się pod wiatr i wszystko poleciałoby z powrotem na mnie. Byłam gotowa do startu. Podbiegłam i znowu uniosłam się w powietrze.
Tak, zauważyłam, że moja przyjaźń z Jadwigą nie rozwija się tak, jak bym tego chciała. Wszyscy zachwycali się jej urodą, a mną nikt się nie interesował. Nie rozumiem tego. Przecież nigdy przedtem nie narzekałam na brak powodzenia. A już na pewno ktoś taki wspaniały jak Robert nie zadawałby się przez tyle lat z brzydką dziewczyną. Tak, tutaj przyjechało dużo ludzi, którzy patrzyli na mnie niechętnie. Nie wiem dlaczego. W końcu nie zrobiłam im żadnej krzywdy. Byli na pewno prymitywni i trudno, żeby takie prymitywy mogły mnie zrozumieć. Czasami jednak musiałam patrzeć na nich z podziwem. Oni, tak jak Jadwiga, latali aż do chmur.
- Dlaczego cumulus wciąga? - zapytałam kiedyś Jadwigę.
Wyjaśniła mi wtedy jak to jest. I dodała, że obłoki należy omijać i nie wolno w nie wlatywać, bo to niebezpieczne. I nie mogła zrozumieć, że marzę o tym, żeby chodzić tam na górze po kopcach śniegu. Na pewno nie chodzi się na żadne takie spacery. Miałam nadzieję, że kiedyś dokładniej jej wyjaśnię, jakie to może być piękne. I pójdziemy razem na spacer.
A teraz Jadwiga zaczęła nagle czepiać się, że źle latam i że już dawno powinnam być samodzielna. I już zupełnie nie chce mi pomagać Nie tak jak kiedyś. Powiedziała mi niedawno, że boi się o mnie, że ma przeczucie, że stanie mi się coś złego.
Głupia, nie mówi się takich rzeczy. Nawet wróżce nie wolno powiedzieć, że z kart wyszła śmierć. Bo człowiek idzie za tą sugestią i naprawdę umiera.
I w ogóle coś stało się strasznego pomiędzy mną a Jadwigą.
To są rotory, uczyli mnie tego na kursie. Pamiętam. Takie turbulencje, zawirowanie powietrza. Jak wleci się w coś takiego z paralotni, to spada się na ziemię i można się zabić. Trudno z czymś takim sobie poradzić.
I wokół Jadwigi porobiły się takie turbulencje. To coś znacznie gorszego niz. opisywany w romansach magnetyzm. To przyciąga, ale jednocześnie odpycha. Jak huragan, który może rozszarpać.
W niedzielę zrobił się silny wiatr. Jadwiga znowu musiała podchodzić do mnie, żeby mi pomóc wystartować. I wtedy, jak stawała za blisko mnie, robiły się wokół niej te rotory. Ze skrzydłem i ze mną działy się straszne rzeczy. Paralotnia od razu zwijała się i musiałam przerwać start. Albo plątały się wszystkie linki.
A raz paralotnia pociągnęła mnie po trawie prawie przez całą górkę. Zamiast unieść się w górę, ślizgałam się po zabłoconej murawie. Kilka osób podbiegło mi pomóc. A jak już zagrożenie minęło, to rechotali ze mnie, że niby to takie śmieszne.
Jadwiga znowu podeszła do mnie. Powietrze wirowało, moje serce biło szybciej niż zwykle.
A może to jakoś przeze mnie tak się zrobiło. Bo trudno mi było wytrzymać, jak podchodziła tak blisko, miała takie niebieskie oczy i miękkie ruchy jak kot albo jakiś linoskoczek.
I poza tym zupełnie niespodziewanie zaczęła się ze mną kłócić. Albo ja z nią.
- Dlaczego leciałaś tak blisko lasu? - złościła się. - Nigdy nie słyszałaś o rotorach? Chcesz się zabić? Przecież wiatr wieje ze wschodu i...
Oszalała, czy co? Przecież nic mi się nie stało. Przy tym lesie było spokojnie. To przy niej są rotory. Czy ona tego nie widzi?
- Musisz wreszcie zrobić licencję - uparła się. - Już po sześciu dniach kursu powinnaś zdać egzamin. A ty latasz prawie pół roku i ciągle masz problemy...
I czepiała się teraz dosłownie wszystkiego. Że poleciałam trochę bardziej w lewo, że wylądowałam nie w tym miejscu, w którym mi kazała.
Nie wiem, o co jej chodzi. Czuję się już zupełnie samodzielna. Wisienka może sobie być moją przyjaciółką, ale nie będzie mi rozkazywać, w którym miejscu mam wylądować. Poza tym jej chyba nie zależy, żebym zrobiła tę licencję Cały czas kazała mi latać prosto, a przecież wiedziałam, że do egzaminu muszę zaliczyć zakręty.
Raz jeden jak wyniosło mnie wysoko w górę, krzyknęłam do Jadwigi - może teraz zaliczę zakręty
- Nie słyszę - brzmiała odpowiedź.
No to poleciałam prosto. A potem, jak znowu podeszłam pod górę, Jadwiga zaatakowała mnie z furią. - Przecież ustaliłyśmy, że masz lecieć prosto. Po co pytasz...
- A więc jednak słyszałaś - odezwałam się trochę bezmyślnie
I wtedy rozzłościła się jeszcze bardziej. A ja po babsku obraziłam się i poszłam sobie do lasu. Usiadłam za młodą sosenką, otarłam łzy. Zastanawiałam się, czy nie lepiej będzie wrócić do domu. Obserwowałam jakiegoś ptaszka, który skakał po trawie i coś sobie wydziobywał z ziemi.
Wreszcie Wisienka zawołała mnie i przyznała, że trochę przesadziła.
I tak wiedziała, że ona mnie lubi. Łączy nas coś więcej niż przyjaźń. Może boi się o mnie i stąd się brało jej dziwne zachowanie? Nie mam pojęcia.
Kłótnie z Jadwigą mają swój urok. Dobrze wiem, że miłość zawsze bliska jest nienawiści. Lubiłam się z nią przekomarzać. Walka z kimś inteligentnym i cudownie wspaniałym może w jakiś sposób rozgrzewać, dodawać sił.
Naraz jednak spostrzegłam, że na zewnątrz wygląda to trochę inaczej. Oni wszyscy uważają mnie za straszną niezdarę. Sądzą, że do pięt im się nie umywam.
Jadwiga ma u nich cholerny autorytet. Ona na mnie się złości, bo mnie lubi i boi się o mnie. A oni nie rozumieją przyczyny jej dziwnego zachowania. Próbują odgadnąć, dlaczego ona mnie się czepia i na gwałt szukają we mnie jakichś usterek. Nawet moja uroda okazuje się dla nich nie dość dobra.
Boję się, że wmówią w Jadwigę, że do niczego się nie nadaję i ona w to uwierzy i przestanie się ze mną przyjaźnić. Przeraziła mnie ta wizja. Po tym, jak mój Robert ożenił się z inną, nie miałam nikogo tak bliskiego jak moja Wisienka. Mało tego, przy każdej próbie porównania tych dwojga, zawsze Jadwiga była górą. Robert ani się do niej umywał.
Muszę jej jakoś udowodnić, że zasługuję na tę przyjaźń.

***

Zaczynam wierzyć, że dostanę tę licencję. W końcu latałam już samodzielnie i zupełnie normalnie. Nie robię w powietrzu żadnych głupstw. Mam nadzieje, że Jadwiga załatwi dla mnie ten cholerny dokument.
Wycieczka trwała cztery dni. Czułam się całkowicie wyczerpana.
Wreszcie ktoś powiedział: - Wiatr coraz silniejszy. Już nic z tego nie będzie. Zwijamy sprzęt. Oddycham z ulgą. Wreszcie koniec.
Z przyjemnością wspominam Marka, który mnie tutaj przywiózł. Teraz jednak marzę o tym, że Jadwiga zabierze mnie swoim samochodem. To znaczy tym pożyczonym od swoich starszych. Ona ma rację, muszę sobie kupić jakiś pojazd.
Na razie jednak stoję jak słup i brakuje mi odwagi, żeby zapytać Jadwigę, czy znajdzie się dla mnie miejsce w jej samochodzie. Bolą mnie wszystkie mięśnie. Nie przywykłam do tego, żeby tak długo trwać w koncentracji. Nie znalazłam czasu, żeby choć na chwilę się wyluzować. I jeszcze te niepotrzebne nerwy, te kłótnie z Wisienką. Wydaje mi się, że zamiast mózgu mam jakąś okropną ranę.
I sterczę nieruchomo, tak głupio, bez sensu. Nagle czuję, że ktoś z tyłu na mnie patrzy. Wszystko odbywa się jakoś instynktownie. Mój mózg na pewno już nie pracuje. A przynajmniej jakaś jego część, którą rządzi świadomość. Działałam odruchowo, mimowolnie.
Odwracam się. Za mną stoi Grzesiek.
Spoglądam na niego jeszcze raz. Nagle mówię do niego. Albo coś za mnie mówi. - Poczułam, że na mnie patrzysz i pomyślałam sobie, że myślisz o mnie cos bardzo złego. Przestraszyłam się twojego spojrzenia. Ale potem doszłam do wniosku, że po prostu powiem ci o tym.
Opuścił wzrok
- Nie... nie... - wyjąkał. - Niektórzy mówią, że mam takie dziwne spojrzenie...
Jakie tam dziwne? Blade szare oczy i tępy wyraz twarzy.

***

Nie miałam czasu zastanawiać się nad tym wydarzeniem. Podchodzi Jadwiga.
- Czy mogę wracać z tobą? - pytam. Boję się odpowiedzi. Pocieszam się w myślach, że jestem dorosła i na pewno potrafię dojść do jakiegoś pociągu. Ale nie mam ochoty nigdzie chodzić i szukać jakichś pieprzonych szyn. Nie mam siły. I nie chcę więcej kłócić się z Wisienką.
- Przecież mówiłam ci, że wracamy razem - oburzyła się.
Pakujemy sprzęt. Siadam z tyłu. Oprócz mnie jeszcze jakiś stary paralotniarz, który usadowił się z przodu obok Wisienki. A obok mnie jakaś para. Gnoje, na pewno jeszcze nie zrobili matury. Cały czas się całują. Zazdroszczę im i nie mam ochoty na to patrzeć. Ruszamy.
Rozmowa nie klei się. Mam wrażenie, że staruszek z przodu jest co najmniej tak samo zmęczony jak ja. Tamci całują się.
- Powiedzcie coś - prosi Jadwiga. - Jeszcze chwila i zasnę za kierownicą.
- To może ja cię zapytam teraz, co ci się nie podobało w moim lataniu, a ty się zdenerwujesz i od razu się obudzisz - zażartowałam.
- Nie, tylko nie to! - krzyknęła. - Mówmy o czymkolwiek innym.
Moja kochana Wisienka przemieniła się w jakąś zimną okropną dziewuchę. Nie rozumiem. A może zawsze taka byłą, tylko ja tego nie zauważyłam - zastanawiałam się. A może ma jakiś problem. Coś ją gnębi, a ja nie potrafię jej pomóc.
I nagle, kiedy już dojeżdżałyśmy do Warszawy, Jadwiga zapytała. - Czy wiedziałaś wcześniej, jak twój chłopak miał zadzwonić, że to zrobi? - Zwróciła się do mnie, jakby tamtych nie było przy nas.
- Czy co wiedziałam? - zdziwiłam się.
- Czy przeczuwałaś jakieś rzeczy? Czy wiedziałaś wcześniej, że coś ma się zdarzyć?
- Nie, chyba nigdy - zawahałam się.
Jadwiga zaczęła ni stąd ni zowąd opowiadać o zjawiskach nadprzyrodzonych, o telepatii. Ten temat każdego potrafi wciągnąć. Rozgadaliśmy się. Nawet gnoje przestali się całować i któreś opowiedziało o swojej babci egzorcystce. Staruszek wspominał, jak kiedyś widział, że szklanka przesunęła się na drugi koniec stołu.
Potem Jadwiga opowiadała jak chodziła na kurs Silvy. I tak się zgadało, że w czasie snu można wyjaśnić wiele rzeczy. Dla mnie to nic nowego. Wielu naukowców wkłada swoje problemy do podświadomości. Ja też czasem tak robię. Jak mam rozwiązać trudne zadanie, to czytam je sobie przed snem i rano dostaję gotowe rozwiązanie.
Okazało się, że jeszcze nie do końca poznałam Jadwigę. Nie miałam pojęcia o jej paranormalnych zainteresowaniach. Będę musiała poczytać coś na ten temat. Nie mogę się przecież kompromitować. W głowie mi się nie mieściło, żeby moja przyjaciółka, zawsze twardo chodząca po ziemi, interesowała się Silvą.
Wreszcie tamci wysiedli, a my podjechałyśmy pod dom. I znowu wokół Wisienki zrobiły się te rotory. Atmosfera wydawała się nasycona jakimś blaskiem. Powietrze wirowało.
Obie udawałyśmy, że nic takiego nie ma. Najlepszy sposób na zjawiska nadprzyrodzone. Mogę przysiąc, że ona też to czuła.
Przyjechałyśmy prawie o północy. Położyłam się okropnie zmęczona. Nawet nie umyłam zębów. Szczoteczkę wrzuciłam gdzieś na dno torby i na pewno szybko bym jej nie znalazła. Wydawało mi się, że będę spać aż do południa.
Tymczasem obudziłam, się o czwartej rano. Trzy godziny po tym, jak poszłam spać.
Tak, sny wszystko wyjaśniają. To prawda. Śniła mi się Jadwiga. Obgadywali mnie razem z tym debilem, Grześkiem. Licencję miałam z głowy. Może już na zawsze.
Obudziłam się roztrzęsiona. Długo nie mogłam się uspokoić. Leżałam wpatrzona w ciemność.
Moja przyjaciółka leżała obok mnie. Słyszałam jej miarowy oddech. I znowu nic ją nie obchodziło, że drżę na całym ciele.
Dopiero rano zapytałam ją o ten sen.
- Tak, to prawda - przyznała. - Rozmawialiśmy o tobie.
Ona to przynajmniej ma odwagę się przyznać. Nie to, co ten ohydny debil. Moja Wisienka z oczami modrymi jak niebo potrafi zdobyć się na szczerość... Starałam się myśleć pozytywnie.
- Grzegorz podszedł do mnie i powiedział, że jesteś powolna i nie nadajesz się do tego sportu - oznajmiła.
Napluję mu w mordę, jak tylko go spotkam - obiecywałam sobie w myśli. Stanę z wiatrem i napluję na niego z szybkością błyskawicy.
- Czy dlatego zaczęłaś mówić o telepatii, bo słyszałaś, co powiedziałam do niego?
- Nie, nie wiem, o czym rozmawiałaś z Grzegorzem. Tak jakoś przyszło mi to do głowy.
Widocznie tego dnia powietrze nasycone było telepatią.

Rozdział 4

Już dość dawno napisałam rodzicom, że wynajęłam pokój Jadwidze. Bałam się, że przyjadą na wakacje i sami zobaczą, co się tu dzieje. Wolałam ich ostrzec. Zawsze lepiej, jak przyjmą moją wersje, niż żeby sami mieli się czegoś domyślać.
Nie przyjechali do Warszawy, bo ktoś im załatwił jakiś rejs po ciepłych morzach. Ale wiadomo: strzeżonego pan bóg strzeże.
Nawet proponowali wtedy, że mogą popłynąć z nimi. Oczywiście odmówiłam. Wolałam latać z Jadwigą.
A teraz nagle zdenerwowali się, że musiałam wynająć pokój. Musieli odbyć jakąś zasadniczą rozmowę i podjąć szereg decyzji. I zupełnie niespodziewanie przysłali mi tysiąc dolarów. I dość ostry list, że mogę mieszkać sama, że stać ich na to i nie muszę żebrać po koleżankach. Przyznaję, że zgłupiałam z wrażenia. Nigdy nie dostawałam od nich tak dużo.
Wyrzuciłam dwa stare fotele. Zamiast tego wstawiłam do salonu sofę. Także nie pasowała do antycznej serwantki, ale mimo to robiła znacznie lepsze wrażenie.
Zmieniłam w sypialni zasłony na purpurowe i kupiłam lampkę nocną z abażurem w takim samym odcieniu, ozdobionym kremową koronką. Białe firanki. Połączenie bieli z purpurą czasami sprawiało wrażenie cudownej niewinności i spokoju, a niekiedy kojarzyło się namiętnością, z gorącą czerwcową nocą.
Dałam do sypialni jedwabne narzuty. Zachwycała mnie delikatność tego materiału. Do tego uszyłam szesnaście malutkich purpurowych poduszeczek. Rozrzuciłam je na tapczanie i na miękkim kremowym dywanie. Taki artystyczny nieład zawsze miał dla mnie szczególny urok.
Wszystkie futrzaki z sypialni przeniosłam do salonu i do łazienki. Jedwab pasował znacznie lepiej.
Nie miałam już siły, żeby zmienić zniszczoną tapetę. Bez przesady, nie wszystko naraz.
Wisienka i tak ostatnio rzadko bywa w domu. Też ma dużo zajęć na uczelni. I jakieś zaległe
egzaminy z zeszłego roku. Przedtem się tym nie przejmowała. Dopiero teraz wzięła się do roboty. Ona studiuje ekologiczne żywienie. Większość zajęć ma po południu. Tak jakoś głupio ułożyli jej plan.
Nas od początku roku gnębią nas kolokwiami. I przez to mijamy się z Jadwigą. Ale wieczorami, jak siedzę sama w domu, włączam nastrojowe oświetlenie i mogę sobie wyobrażać różne rzeczy.
Wczoraj przyrządziłam chińskie danie. Kurczak, zapiekany bambus, sos słodko-kwaśny. Wisienka wróciła do domu ponura, niewyspana. Ale jak spojrzała na talerz, to oczy jej rozbłysły.
- Chińskie żarcie - rzekła z zachwytem.
Wiedziałam już, że tym razem udała mi się niespodzianka. Poprzednio mój nowy pomysł barszczu z uszkami nie wzbudził jej entuzjazmu.
Jadła tak, jakbym głodziła ją przynajmniej przez tydzień.
- Ojej! - krzyknęła nagle. - Na śmierć zapomniałam. Marek przysłał ci horoskop. Nie wiem, jak tego dokonałaś. Ja już kilka razy prosiłam go o horoskop dla siebie i nigdy nie miał czasu. To po niemiecku, ale uważam, że poradzimy sobie z tłumaczeniem.
- Chiński horoskop po niemiecku - powtórzyłam zaskoczona.
- Bo on ma jakiś szwajcarski program komputerowy do tych rzeczy - wyjaśniła Jadwiga. - Zaraz, zaraz... gdzie ja to położyłam...
Zaczęła wertować leżące na lodówce rachunki. - O, tutaj... - ucieszyła się. - I jeszcze jakaś kartka.
Popatrzyłam na widokówkę.
- Przepraszam cię - powiedziała Jadwiga. - Oblałam egzamin, boje się, że mnie wyrzucą. Nie wiem... przepraszam. Widziałam to, ale dopiero teraz do mnie dotarło...
Błękitne niebo, ostre szczyty gór, jakieś zagraniczne nazwy. A na odwrocie parę słów: "Pozdrowienia z Alp. Zaraz wracam. Robert Kowal."
Wisienka wyciągnęła ze swojej torby butelkę koniaku. - Przepraszam. To miało być na łapówkę. Za egzamin z technologii. Profesor nie przyjął i mam kłopoty. Nie chcę zanudzać cię moimi sprawami. Przepraszam cię. Denerwuję się i robię straszne głupstwa. Zupełnie zapomniałam o tej widokówce... - Na chwilę pochyliła głowę.
Potem znowu stała się twardą dziewczyną, dla której przeciwności losu nie mają najmniejszego znaczenia.
Przyniosła szklanki. Nalała nam obu.
- Ożenił się, trudno - mówiła, położywszy mi rękę na ramieniu. - Widocznie musiał. Widzisz jednak, że nadal pamięta o tobie. To chyba dobrze.
Nie kochałam go. To nie wywierało na mnie żadnego wrażenia. Zobojętniałam tak bardzo, że wcale nie czułam chęci o tym gadać.
- A teraz daj ten horoskop - zaproponowała Jadwiga. - Miałyśmy w szkole niemiecki. Poradzimy sobie.
- Przecież ta głupia Helga niczego nas nie nauczyła - zaoponowałam.
- Ta odrobina gramatyki nam wystarczy. Przyniosę słownik.
Ja prawie nic nie pamiętam. Ale chyba poradzimy sobie.
Przypomniało mi się, że Wisienka zawsze była pupilką Helgi.
- Zdawałam na studia niemiecki - potwierdziła. - Poza tym mam kuzyna w Berlinie i parę razy jeździłam tam do niego.
Pochyliłyśmy się nad horoskopem.
Rok urodzenia: Drewno-Owca ( Określenie chinske - Yang)
Element stały: Ogień
Zasada (ukierunkowanie) : Yin (do środka)
Położenie nieba: SSW (poludniowo-poludniowy zachód)
Podwójna godzina: Smok
Dzień urodzenia: Metal-Zajac
Miesiąc urodzenia: Pies
Pora roku urodzenia: Metal....
- Nic z tego nie rozumiem - mruknęłam.
- Ja też nie orientuję się w tym tak dobrze, jakby chciała - powiedziała Jadwiga. - Cechy negatywne - czytała. - Pesymizm, niezdecydowanie, brak odpowiedzialności, niedyskrecja... Cechy pozytywne... Kierują tobą uczucia i zasady moralne, co sprawia, że zawsze chętnie pomagasz ludziom i zwierzętom...
Zaczęłam się denerwować. No, tak, nie jestem nikim ważnym. Tylko po to istnieję, żeby pomagać innym. Nic dla siebie.
- Masz wiele zrozumienia dla innych i chętnie przebaczasz. Boisz się życia i nie potrafisz podejmować decyzji. Szukasz oparcia w silnym partnerze. Podlegasz zmiennym nastrojom, co dla osób bliskich jest trudne do zrozumienia.
No, tak. Nikt mnie nie kocha i nikt mnie nie rozumie. Poczułam wściekłość.
- Swoje troski ukrywasz przed innymi. Wolisz bierny opór od działania aktywnego.
Byłam tak wściekła, że chętnie zamordowałabym Jadwigę i tego cholernego Marka. Po co on mi to przysłał? Uważa mnie za kretynkę, czy co?
- Jesteś nieodpowiedzialna. Zupełnie przypadkowo zdarza się, ze zawsze znajdziesz kogoś, kto ci pomoże. W życiu zawodowym nie odnosisz sukcesów, bo nie potrafisz podjąć decyzji... - Jadwiga śmiała się ze mnie i z mojej zbolałej miny.
- Nie martw się to ja mam zaległe egzaminy. W życiu zawodowym radzisz sobie znacznie lepiej niż ja - próbowała pocieszać.
Nie umiałam podjąć decyzji. Czułam, że powinnam ją zabić. Ją i tego cholernego Marka. Tak pięknie opowiadał o tym locie w gwiazdach, a teraz, świnia, przysyła mi coś takiego.
- Potrzebujesz pieszczot i dużo miłości od partnera. Dajesz z siebie więcej niż partner może wytrzymać Możesz swoją żarliwością zamęczyć partnera - przetłumaczyła Jadwiga i teraz rechotała na całego. - I jeszcze ostatnie zdanie. Wskazówka: Pani powinna omijać stale związki z ludźmi spod znaku "Bawoła". Cha.. cha... Marek jest spod bawoła.
Ugrzęzłyśmy tylko na jednym akapicie. Jakieś plony rolnicze... Sprawdzałyśmy w słowniku, ale nic nie pasowało.
Zbierało mi się na płacz. Nikt mnie nie kocha i w ogóle do niczego się nie nadaję. I niech ten potwór nie obawia się. Nie zakocham się w nim i nie będę narzucać mu się miłością i delikatnością. Może dlatego mi to wysłał, że chciał mnie ostrzec.
- I co narzekasz na Helgę? Dobrze nauczyła mnie niemieckiego, prawda?
Jeszcze raz spojrzałam na widokówkę od Roberta. Nikt mnie nie kocha. Narzucam się ludziom ze swoja miłością i delikatnością. Czy moje życie w ogóle ma jakąś wartość?

Rozdział 5

Po tym ostatnim wyjeździe przekonałam się, że muszę udowodnić swoją wartość. I to stało się najważniejsze na świecie.
Jadwiga uczyła się jak oszalała. Postanowiła zdać ten egzamin bez żadnych łapówek.
Powiedziałam jej, że jadę do babci na wieś. Do tej ze strony taty, bo mieszka daleko, gdzieś za Suwałkami i nie ma telefonu. Kiedyś co roku jeździłam do niej na wakacje. Skłamałam, że jakaś kuzynka bierze ślub i że mam wielką chęć spotkać znajomych z dzieciństwa. Wiedziałam, ze Wisienka tak się zajęła nauką, że nie przyjdzie jej do głowy, żeby mnie ścigać.
A naprawdę to zadzwoniłam do instruktora z Połeciowa i umówiłam się , że przyjadę do niego na kurs. Facet nazywał się Stochwicz i cały czas mówił do mnie "proszę pani". Śmieszne, wydawało mi się, że paralotniarze zawsze mówią sobie po imieniu.

***

Pan instruktor Stochwicz miał czterdzieści dwa lata. Mimo zgrabnej, wysportowanej sylwetki, przypominał mi trochę mojego dziadka. Tego z mamy strony, leśnika, który zginął rok temu przy pożarze lasu. Do niego też kiedyś jeździłam na wakacje. Spokojny uśmiech, pogodny wyraz twarzy. I siwe włosy.
Ktoś opowiedział mi, że ten instruktor zawsze miał taki kolor włosów. Osiwiał w dzieciństwie. Nikt nie wiedział dlaczego.
Poznałam też jego żonę, Elkę. Szczupła jak lalka barbi. Rude włosy do ramion. Oczywiście farbowane. Szybko dopatrzyłam się odrostów. Czarne obcisłe spodnie i opięta na ciele ciemna bluzeczka typu "body". Piękna babeczka, ale raczej przypominała mi lalkę czy manekina, niż człowieka z krwi i kości.
Szło mi całkiem nieźle. Przynajmniej odniosłam takie wrażenie. Stochwicz był dość miły, choć widziałam, że lekko zniechęcony, że poświęca mi za dużo czasu i za wolno robię postępy...
To miał być ostatni lot tego dnia. Czułam się strasznie zmęczona. Zastanawiałam się, czy nie zrezygnować i nie wrócić pieszo do pensjonatu. Stochwicz patrzył mnie ze zniecierpliwieniem. Umówił się z kimś na górze i chciał już skończyć te zajęcia ze mną.
Tym razem uniosło nie trochę wyżej niż poprzednio. Wytraciłam wysokość. Zaczęłam hamować.
Nagle dotarło do mnie, że zabraknie mi miejsca. Wiedziałam, że za chwile uderzę o twardy pień sosny. Poprzednie loty były niższe. A teraz musiałam cześć drogi poświęcić na wytracanie wysokości. I stąd ten fatalny błąd. Nie miałam już czasu na wykonanie manewru.
Zaryzykowałam. Zakręciłam nerwowo, gwałtownie.
Zobaczyłam skrzydło gdzieś z boku na dole. Dziwny widok, przedtem zawsze było nade mną. Potem w ciągu sekundy całe życie stanęło mi przed oczami. Grzmotnęłam plecami o ziemię. Obróciło mnie z wiatrem. Przez to większa prędkość.
Przez chwile leżałam bez ruchu. Potem pojawiła się szybka myśl, żeby wstać jak najszybciej i udawać, że zupełnie nic się nie stało. Nawet jeśli Stochwicz to widział, to niech sobie myśli, że tylko mu się wydawało, że to tak groźnie wyglądało. Ciągle sprawiam jakieś kłopoty. Kiedy wreszcie znajdę kogoś, kto potrafi to wytrzymać?
Próbowałam wstać jak najszybciej. Oczywiście okazało się to niemożliwe. A przestraszony Stochwicz już zbiegał do mnie z górki.
Powoli, ostrożnie, stanęłam na nogi.
- Nic mi nie jest. Wszystko w porządku - powtarzałam jak magnetofon. Struny głosowe ocalały. Mogłam mówić.
Bałam się poprosić go o pomoc. Wolałam udawać, ze nic się nie stało. Modliłam się, żeby czas szybciej płynął. Musiałam jakoś się pozbierać.
Nie widziałam, jaką Stochwicz ma minę. Jeszcze nie docierała do mnie rzeczywistość. Nic oprócz bólu.
- Zrób przysiad - rozkazał.
Lekko zgięłam kolana.
- To ma być przysiad.
Trochę mocniej ugięłam kolana.
- Dobrze.
- Rusz ręką
Coś mi tam jeszcze kazał robić. Sprawdzał, czy nie rozwaliłam sobie kręgosłupa. Stałam zdrętwiała, nieprzytomna, niezdolna do życia.
Tak, pamiętałam, że Stochwicz jest z kimś umówiony na górce i będzie wściekły, że mu krzyżuję plany.
Pozwoliłam mu odejść. Niech wierzy, że nic się nie stało.
Kazał mi złożyć skrzydło i zejść na dół.
Nie mogłam się schylić.
Czekałam, aż odejdzie. Niech nie patrzy na moją słabość. Położyłam się na ziemi i centymetr po centymetrze wpychałam skrzydło do torby. Udało się. Wstałam.
Teraz powinnam zarzucić sobie na plecy worek z glajtem i wrócić do pensjonatu. Na pewno nie miałam na to siły. Schodziłam z góry wlokąc po ziemi plecak z glajtem. Byłam pewna, że mam złamany kręgosłup i zaraz umrę. Jakieś przekleństwa i wyzwiska przelatywały mi przez głowę.
Bezsensowna reakcja. I tak lubię tego staruszka. Sama zawiniłam. Jemu nic do tego.
Dotarłam do starego szałasu. Zauważyłam, zbudowany z otoczaków, niewielki murek. Wysoki może na pół metra. Wciągnęłam plecak na murek. Odwróciłam się plecami. Za trzecim razem udało mi się w ten sposób zarzucić wór z glajtem na plecy.
Szłam jak automat. Nogi ślizgały mi się po glinie. Jeszcze jeden krok. Następny.
Nadal przez głowę przelatywały mi serie przekleństw.
Naraz potknęłam się. Runęłam jak długa. To już niedaleko, pomyślałam. Muszę się podnieść... Udało się.
Doszłam do pensjonatu. Bałam się, że nie znajdę klucza. Marzyłam, żeby jak najszybciej się położyć.
Znalazłam klucz. Otworzyłam pokój. Opadłam na łóżko.
Podniosłam się godzinę później, jak usłyszałam, że Stochwicz wchodzi do biura. Z trudem przeszłam parę kroków, żeby powiedzieć mu, że nic się nie stało.
Wróciłam do pokoju. Dobrze, że mieszkałam sama.
Zasnęłam.
Obudziłam się chyba koło północy. Jak zwykle nie wzięłam zegarka, ale mam dobre wyczucie czasu. Plecy bolały mnie całe jak ogień. Nie mogłam usiąść, przekręcić się na drugi bok... Ogarnął mnie strach. Usłyszałam, że ktoś się kręci w korytarzu. Zlękłam się, że, zanim się ruszę, ten ktoś pójdzie spać. Opierając się dłońmi, zsunęłam się z łóżka. Czołgałam się po podłodze. Dotarłam do drzwi, zdążyłam. Ktoś kręcił się nadal. Zawołałam. Struny głosowe działały jak należy.
Po chwili ujrzałam gospodynię. Poprosiłam, żeby wezwała pogotowie. Przestraszyła się.
Lekarz zrobił zastrzyk przeciwbólowy i kazał rano pojechać na prześwietlenie.
- Koniecznie należy zrobić rentgen. Wydaje mi się jednak, że to nic poważnego.
Gospodyni jeszcze trochę ze mną posiedziała. Uspokoiłam się.
Poprosiłam, żeby wyjęła glajta z plecaka i rozłożyła go. Był wilgotny, nie chciałam, żeby zgnił, powinnam go wysuszyć. Pamiętam, jak kiedyś po wakacjach moi rodzice nie wysuszyli namiotu. Złożyli mokry i potem zupełnie o tym zapomnieli. I jak w następnym roku znowu chcieli wyjechać pod namiot, okazało się, że muszą kupić nowy. Pociemniały rozsypujący się materiał cuchnął stęchlizną i oczywiście do niczego już się nie nadawał.
To ja zawiniłam. To ja źle wyliczyłam lądowanie. Trudno, żeby przez moje błędy Stochwiczowi zgniła paralotnia.
Wiedziała, że to może jeszcze długo potrwać, zanim dojdę do siebie. Nie miałam siły wyciągać z wora trzydziestu metrów kwadratowych szmaty, ani tym bardziej rozplątywać dwustu sznureczków.
Rano Stochwicz przyszedł do biura. Od razu pojawiła się gospodyni, skarżąc, że napędziłam jej stracha.
- Lekarz obmacał mi plecy i mówił, że wszystko w porządku - zapewniłam go od razu.
- Obmacał... obmacał.... - powtórzył zniecierpliwiony. Zastanawiałam się później, jak to się stało, że wypowiedział te słowa tak bardzo aseksualnie. Chyba te paralotnie zupełnie pozbawiły mnie wdzięku.
Spojrzał na zegarek. - Umówiłem się na loty pasażerskie.
Przestraszyłam się, że pojedzie ze mną na rentgen i przepadną mu te loty. W końcu to moja wina. Trudno, żeby tracił przeze mnie swój zarobek.
- Mnie naprawdę nic nie dolega - zaprotestowałam.
- Zawiozę cię do przychodni - zdecydował. - Gdyby to trwało dłużej, zostawię ci mój telefon komórkowy. Jak będzie po wszystkim, to do mnie zadzwonisz.
Jakoś doszłam do mercedesa. Pojechaliśmy.
Czekałam, ściskając telefon. Stochwicz odjechał. Miał nadzieję, że w tym czasie zdąży polatać z pasażerem.
Prześwietlili mnie. Lekarz długo przyglądał się kliszy. W końcu orzekł, że wszystko w porządku. Zadzwoniłam do Stochwicza, że może już po mnie przyjechać. Siedziałam, podtrzymując się rękoma.
Znowu przyszedł do mnie lekarz.
- Może lepiej będzie, jak pojedzie pani do Katowic - powiedział nieoczekiwanie. - Mnie się wydaje, że nie ma powodu do obaw. Tam jednak mają lepszych chirurgów. Wie pani, Połeciów to małe miasteczko...Zapewniłam, że wracam niedługo do Warszawy i jeśli zajdzie potrzeba, zamówię wizytę dobrego chirurga. Trochę się uspokoił.
Szkoda jeszcze, że nie powiedział, że naprawdę nie jest lekarzem, tylko weterynarzem, i nie zna się na ludzkich kręgosłupach. Po co mnie straszy? Niczego nie złamałam i mógłby nie gadać głupot.
Ruszałam się jak obolały automat. Bolały mnie całe plecy.
Razem ze Stochwiczem przyjechała jego żona. Odwieźli mnie do pensjonatu.
Elka zaskoczyła mnie. Traktowała mnie serdecznie i z ogromną życzliwością. I pomyśleć, że na początku przypominała mi lalkę barbi. Wykupiła mi leki przeciw bólowe, po których trzy dni leżałam bez ruchu. Przytłumiona, spokojna. Na nic nie miałam ochoty, po prostu istniałam. Już dawno tak się nie zdarzyło, żebym przez trzy dni zupełnie nic nie robiła.
Na podłodze leżało dziesięć złotych. Schylanie się kosztowało mnie tyle wysiłku, nawet nie próbowałam podnieść tych pieniędzy.
Elka okazała się bardzo opiekuńcza. Przychodziła dwa razy dziennie, przynosiła zakupy, żebym nie umarła z głodu. Nie czułam jednak głodu. Prosiłam ją tylko o czekoladę i kolę. Z własnej inicjatywy kupowała owoce. Widocznie w skrytości ducha potępiała mój sposób odżywiania. Nie kłóciłam się z nią. Ale zapach jabłek i bananów przypominał mi szpital. Chorym zawsze przynosi się jakieś soczki i owoce.
Znowu wspominałam moja babcię, tę, która umarła. Lubiłam do niej jeździć. Tam zawsze na kuchennym stole stała kryształowa salaterka z ciasteczkami. Ale babcia wiedziała, że przepadam za czekoladą. W pokoju, w którym stał telewizor, miałam "swoją" szufladkę. Tam były schowane moje ulubione słodycze, takie tylko dla mnie. Nikogo nie musiałam prosić. Po prostu brałam sobie te pyszności, kiedy tylko chciałam.
Potem, jak przyjechaliśmy tam na pogrzeb, też zajrzałam do tej szuflady. Okazała się pusta.
Może babcia nie kochała mnie tak bardzo, jak mi się kiedyś zdawało. Po tym, jak zginął dziadek, nie pomyślała o tym, że mogłaby żyć właśnie dla mnie. Odeszła do niego, choć przecież nie wiadomo, czy życie pozagrobowe w ogóle istnieje...
W każdym razie cieszę się, że nie zabiłam się przy tym upadku. Trzeciego dnia Stochwicz osobiście pofatygował się mnie odwiedzić.
- Znalazłem dziesięć złotych - zawołał od progu. I podniósł ten nieszczęsny banknot. się po to schylać.
Glajt leżał rozłożony na stole. Nie zgnił, udało się. Ale tak bardzo poplątanych sznurków nigdy w życiu nie widziałam.
- Nie mam siły tego rozplątać - przyznałam zbolałym głosem.
Obiecał, że poradzi sobie. Kazał mi się nie martwić.
Potem powiedział, że w piątej jakiś jego znajomy będzie jechał do Warszawy i mogę się z nim zabrać. Ucieszyłam się. W pociągu oszalałbym z bólu.
Ale była dopiero środa. Pomyślałam, że Jadwiga zamartwia się tam o mnie.
- Czy mogę skorzystać z telefonu? - poprosiłam. - Zapłacę.
- Nie musisz płacić, tylko nie rozmawiaj za długo.
Ale transport miałam mieć za tydzień bo jechali gdzieś do Austrii i ktoś miał mnie potem odwieźć.
Zadzwoniłam do domu. Jadwigę zastałam od razu. Wiedziałam, że będzie. Miała egzamin z technologii, siedziała i kuła.
- Hej, Wisienko, trochę mi się przedłuża. Są fajni ludzie, wrócę z nimi dopiero za parę dni. Czy wytrzymasz tak długo beze mnie? - próbowałam mówić pogodnym głosem.
- Spróbuję - westchnęła. - Rozpieściłaś mnie swoimi obiadami. Wiesz, że nie umiem gotować.
- Jak nauka?
- Dobrnęłam już do połowy skryptu - pochwaliła się.
Z ulgą odłożyłam słuchawkę. Bałam się, że będzie wypytywać.
I tak leżałam jeszcze dwa dni. Elka chyba bardziej niż jej mąż poczuła się do odpowiedzialności. Kupowała mi wszystko, o co ja poprosiłam. Ale ile można korzystać z cudzej grzeczności.
Potem ostrożnie wstałam. Udało mi się dojść do sklepu. Pochylałam się ostrożnie i poruszałam się sztywno, jakbym była staruszką albo lalką z porcelany, która boi się, że zaraz rozpadnie się na kawałki.
I po powrocie znowu się położyłam.
Mało ruszałam się, umysł odtwarzał całe moje życie. Jak kolorowy film dokumentalny. Powracały kolejno różne wydarzenia. I nagle znalazłam się znowu w ósmej klasie. Weszłam do ubikacji, a tam siedziała na zamkniętym sedesie Anka Germak. Paliła papierosa. Ona zawsze dużo paliła. I zawsze mi imponowała. Była najlepsza z wuefu i umiała robić gwiazdę.
- Wygrałam drugi etap olimpiady chemicznej - pochwaliła się. - Jadę na finał do Wiednia.
Potem ktoś mi opowiadał, że została przyjęta na studia na chemię bez egzaminów.
Tak, wiedziałam wreszcie, kim jest Anka Germak. Ciemna blondynka, włosy do ramion, jasne niebieskie oczy. Przynajmniej taką ją pamiętałam.
Czy w tym wieku można już mieć sklerozę, pytałam siebie w myślach.
Podłożyłam sobie poduszkę pod plecy.
Wypiłam jogurt, który godzinę temu sama sobie kupiłam. Połknęłam tabletkę przeciwbólową.
Wiedziałam już, kim jest Anka Germak. I zaraz po tym odkryciu, poczułam się bardzo zmęczona. Zasnęłam.
Po paru godzinach obudziła mnie Elka Stochwicz.
- Jak się czujesz? Idę do sklepu. Może ci coś przynieść.
- Kolę i czekoladę - poprosiłam.
Wyszła.
Dlaczego Anka Germak wyszła za mąż akurat za Roberta? Niezwykły zbieg okoliczności? Nie rozumiałam tego. Chciałam od razu zadzwonić do Jadwigi, ale telefon stał w biurze Stochwicza i nie miałam ochoty opowiadać przy nim o swoich osobistych sprawach.
Pociągnęłam łyk koli i znowu wpadłam w drzemkę. Tym razem zobaczyłam we śnie moją mamę. "Kowalskich jak mrówków" - mówiła.
Kowalskich jak mrówków, powtórzyłam. Rzeczywiście było tego pół książki telefonicznej. Kiedyś sprawdzałam. A może to nie ten Kowalski, może Anka wyszła za mąż za zupełnie kogoś innego. A może Robert naprawdę nazywał się Kowal, nie Kowalski. Przecież to mogło być jego prawdziwe nazwisko, nie żaden pseudonim.
Irytowało mnie, że nic z tego nie rozumiem. Ale nie kochałam go już od dawna. Nie czułam teraz ani żalu, ani nadziei. To wszystko wydało mi się tak odległe, jak film z dawnych lat.
Robert Kowal przysłał mi widokówkę. To miło z jego strony. I nie ożenił się. Tego byłam już pewna. Podrywał dziewczyny i żadnej z nich nie potrafił niczego zaoferować. Niczego oprócz seksu.
Pomyślałam nagle z niechęcią, że jego felietony nie zawsze były śmieszne, czasem raziły wulgarnością, trywialnym podejściem do wartości rodzinnych.
Chciałam mieć męża i dzieci. Na pewno nie kochałam Roberta, ale również nie przepadałam aż tak za Jadwigą, jak mi się to kiedyś wydawało. Była moją przyjaciółką, dobrą koleżanką, ale nie kimś takim, z kim można spędzić całe życie.

***

Ten znajomy Stochwicza przywiózł mnie pod klatkę i od razu pojechał sobie. Starałam się bawić go rozmowa, żeby nie żałował, że mnie wiezie. Ale przeze mnie zapłacił mandat. Bo chciałam być miła, chwaliłam go, że tak szybko jeździ. I popisywał się przede mną.
W domu nikogo nie było. Udało mi się posłać łóżko. Położyłam się. Po podróży wszystko bolało mnie jeszcze bardziej.
Jadwiga wróciła do domu dopiero późnym wieczorem.
Była smutna, zamyślona. Nawet nie zauważyła, że ruszam się jak kukła. I bardzo dobrze, do diabła z jej przeczuciami.
- Wyglądasz jak własna śmierć - zawołałam. - Oblałaś egzamin?
Tak, ale poszedł mi na rękę, nie wpisał stopnia, tylko umówił się ze mną na inny termin - wyjaśniła. Potem machnęła ręką. - Ale to nie jest ważne. Muszę ci coś powiedzieć.
- Tak? - zdziwiłam się uprzejmie.
Ostrożnie wsunęłam się pod kołdrę. Bolały mnie wszystkie mięśnie. Czułam się okropnie zmęczona. Ale to mnie nie mogło usprawiedliwić. Jadwiga przestała mnie obchodzić. Ona, Robert... jak film sprzed lat, komedia o ufoludkach. Nic, co mogłoby dotyczyć realnego świata. Nie interesowały mnie jej nieszczęścia. Zamknęłam oczy.
- Zrobiłam cos strasznego. Czy ty nadal kochasz się w Robercie? - zapytała ostrożnie.
Jej intuicja wydała mi się trochę podejrzana. Skąd wie, o czym teraz myślę? Znowu telepatia? Otworzyłam oczy. - Stara sprawa - mruknęłam. - Nie warto gadać. Nawet jeżeli naprawdę nazywa się Kowal, nie Kowalski i wcale się nie ożenił, to mnie on i tak nic nie obchodzi. Nadęty bubek - nie wiem, skąd to określenie przyszło mi do głowy.
- Nie ożenił się - Jadwiga niespodziewanie potwierdziła moje przypuszczenia.
- Skąd wiesz?
- A ty... To znaczy, skąd ci przyszło do głowy, że... - zaczęła się plątać.
- Przypomniało mi się, że Anka Germak chodziła ze mną do podstawówki - wyjaśniłam niechętnie. Chciało mi się spać. - Potem doszłam do wniosku, że Kowalskich jest pół książki telefonicznej i że to może nie on.
- On się nazywa Kowal. On tu był - Jadwiga pochyliła głowę.
- Po co? - mruknęłam. Środki nasenne wzięły mnie w swoje władanie. Wtuliłam się w poduszkę. Naciągnęłam kołdrę na głowę.
- Pogadamy jutro. Co ty robiłaś po nocach, że jesteś taka niewyspana? - zapytała Jadwiga.
Nie odpowiedziałam.
Rano jak się obudziłam Jadwiga już była na nogach.
- Zrobiłam ci śniadanie - zawołała. - Jajecznica na boczku. Może i ja kiedyś nauczę się gotować.
- Dzięki.
- Moi rodzice nie zadbali o moje wykształcenie kulinarne. Zapisywali mnie na różne zajęcia sportowe i na języki obce, a to im jakoś nie przyszło do głowy - powiedziała. Zaczerwieniła się, jakby się czegoś wstydziła. Pomyślałam, że zupełnie nie potrafię jej zrozumieć. - Wszyscy u mnie w domu mieli zawsze mnóstwo pracy i przez to żywiliśmy się w stołówkach - dodała.
- I co z Robertem? - zapytałam zupełnie obojętnie, obżerając się jajecznicą.
- Przyszedł tu, chciał się z tobą zobaczyć.
- A nie mógł zadzwonić? - zdziwiłam się. On nigdy nie przychodził bez uprzedzenia.
- Kupił sobie ładę. Nawet dobry silnik. I jeździ po znajomych i się chwali. Ma dobre przyspieszenie - dodała.
- Skąd wiesz?
- Wziął mnie na przejażdżkę. Nie mówiłam mu nic o tobie, ani o was. Udawałam, że nic o nim nie wiem. Ale jak zapytałam, dlaczego nie przyszła z nim żona, to się dziwił. I przedstawił się Kowal, nie Kowalski. Zapytałam, niby dla żartu, czy to jego prawdziwe nazwisko, czy pseudonim. Nawet tak... zaperzył się, że on ma takie zasady: nigdy pod pseudonimem.
- I już wiem, dlaczego nie odzywał się do ciebie tyle czasu - dodała. - Wyjeżdżał za granicę. Chyba i tak wiesz, że wyjeżdżał, przecież przysłał ci kartkę z tych pieprzonych Włoch...
- Tak - mruknęłam.
- I pomyślałam sobie, że nawet gdyby był Kowalski, a nie Kowal, to mógł być jakiś inny Kowalski - mówiła Jadwiga. - To znaczy, pomyślałam, że ten człowiek z tego zaproszenia to mógł być jakiś inny, kto tak samo się nazywał. Nie jednemu psu Burek...
- Nie mów tak brzydko - niespodziewanie dla samej siebie poczułam, że muszę bronić mojego chłopaka, nawet jeśli należy on już do przeszłości. - Nie podobał ci się? - zapytałam.
- Podobał się... - zawahała się. - Nawet więcej... Wydawał mi się bardzo samotny. Może okazywałaś mu za mało serca...
Ostatni kęs jajecznicy ugrzązł mi w gardle i zaczęłam się krztusić. Bolały mnie plecy i myślałam, że oszaleję. Czy ona zwariowała? Narzucałam się temu cholernemu dziennikarzynie jak ostatnia bez godności. Na każdą jego propozycję odwoływałam dosłownie wszystko i biegłam do niego jak na skrzydłach. On nie chciał, żebym była z nim. Nie podobało mu się, że chciałam mu gotować obiady. Co jeszcze miałam zrobić?
Jadwiga grzmotnęła mnie w plecy. Zabolało, że mało jej nie zabiłam, ale kaszel przeszedł jak ręką odjął.
- Pomyślałam, że jak on jest samotny i taki odludek, jak mówiłaś, to nikt mu nie kupuje prezentów. I poprosiłam, żeby zatrzymał się koło kiosku i kupiłam mu misia.
Misia? Ona chyba zwariowała.
- Wygłupiasz się. To straszny dziwkarz i wszystkie te jego... panienki kupują mu maskotki. Ma całe mieszkanie zawalone tym chłamem. Dlatego ja mu nigdy nic nie kupowałam, nie chciałam być taka jak one.
- A może niepotrzebnie się bałaś - mruknęła. - Człowiek nie powinien obawiać się okazywania drugiemu miłości. Ludzie tak bardzo potrzebują odrobiny ciepła.
- Ale ja już go nie chcę - broniłam się. Po co ona mi to wszystko mówi. Jadwigi też nie chciałam. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że ona jest aż taka głupia. Marzyłam o chwili samotności.
Wisienka była jakaś dziwna. Zawsze przedtem patrzyła mi w oczy, a teraz przyglądała się uważnie starej, zniszczonej tapecie.
- Jadwiga, a co z twoim egzaminem? - przypomniało mi się. - Idź do biblioteki, wypożycz sobie coś jeszcze i weź się do roboty. Szkoda, żebyś miała przez to stracić rok.
- Masz rację, dzięki.
Szybko się przebrała, włożyła płaszcz i wybiegła z domu. Wydawało mi się, że i jej było na rękę, że zmieniłam temat.
Znalazłam w zlewie przypalony garnek. Przyjrzałam mu się dokładniej. Wyglądało na to, że Jadwiga próbowała ugotować budyń. Musiała źle wymieszać, bo przywarł do dna. Nie miałam siły na zmywanie. Zalałam wodą. Dodałam detergentu.

Rozdział 6

Po dwóch tygodniach znowu pojechałam do Połeciowa. Jadwiga zdała ostatni egzamin, uczyła się jak głupia. A potem była mi wdzięczna, że ją pogoniłam. Mówiła coś o załamaniu nerwowym. Ona i nerwy? Co za bzdura. Twarda, bezduszna dziewczyna.
Chyba nigdy nie kochałam Jadwigi. Potrzebowałam kogoś, żeby mną się opiekował i to niestety wszystko. Szukałam silnego partnera. W tym punkcie horoskop się nie mylił.
Musiałam jednak przekonać ją, że nie jestem taka najgorsza gapa. A może jeszcze bardziej chciałam to sobie udowodnić.
Miałam pecha, a może szczęście. Nie było latania. Wiatry silne, porywiste, prawie huragan. Gęste niskie chmury. Nie marzłam. Kupiłam sobie kombinezon narciarski, taki z zagranicznego materiału - nie krępuje ruchów, a zarazem nie przepuszcza zimna.
Może i dobrze, że nie mogłam latać. Jeszcze czułam potłuczone plecy. Potrzebowałam czasu na odzyskanie dobrej formy. Za wcześnie przyjechałam. Zrozumiałam to zaraz po wyjściu z pekaesu.
Pokazałam się, że żyję. Niech sobie nie myślą, że stało mi się wtedy coś okropnego. Albo że zrezygnowałam.
Gospodyni pensjonatu nie mogła się nadziwić, że widzi mnie całą i zdrową. Ruszałam się nadal jak staruszka z porcelany. Sztywno, delikatnie, żeby się tylko nie potłuc. Jeden krok. Następny, Ostrożnie.
Nie wiem, co bym zrobiła gdyby się okazało, że są dobre warunki do latania.
Chyba zaufałabym nowej uprzęży. Kupiłam naprawdę dobrą. Z air bagiem - najlepszym z możliwych protektorem kręgosłupa.
Elka i jej mąż przywitali mnie miło, ale... z rezerwą. Chyba nie chcieli brać na siebie odpowiedzialności za taką idiotkę jak ja. Nie palili się do tego, żeby mnie szkolić. Nawet nie mieli chęci posiedzieć ze mną, pogadać. Zapraszali, żebym przyjechała, jak poprawi się pogoda. Nie widziałam szczerości w ich oczach, ale do końca próbowali być wobec mnie w porządku.
- Już grudzień. Koniec sezonu - powiedział Stochwicz. - Krótki dzień. Pogoda do dupy. Przyjedź na wiosnę.
W tym momencie na pewno nie przypominał mi mojego dziadka, który nigdy w życiu nie wyraziłby się w ten sposób.
- A może przenocuję i zobaczę, jak będzie jutro - nie mogłam tak łatwo zrezygnować. - Może jutro nie będzie już takiego wiatru.
- Może nie - zgodził się ze mną. - Ale zapowiadali śnieg z deszczem. Odpocznij. Spotkamy się na wiosnę.
- Serdecznie zapraszamy, jak śniegi stopnieją - dodała Elka.
Gdzieś jechali do miasta. Z kimś się tam umówili. Szkoda, miałam nadzieję, że przynajmniej poczęstują mnie herbatą. Nie umiałam się cieszyć, że nie ma warunków do latania. Wściekałam się na siebie. Mam problem do przełamania i jak się z tym nie uporam, to oszaleję.
Siedziałam na przystanku, czekając na pekaes. Dyskretnie ocierałam łzy.
- Cześć, Milka - usłyszałam nagle znajomy głos. Bałam się podnieść wzrok. Z szarych półbutów wystawały skarpetki w ukośną szkocką kratkę. Nogawki spodni drżały na wietrze.
To był Marek. W końcu musiałam spojrzeć mu w oczy.
Ubrany jak do miasta, nie jak do latania. Na to rozpięta kurtka, pod którą hulał wiatr. W czapce z daszkiem. Bez szalika i bez rękawiczek. Przez chwilę próbowałam policzyć kieszenie w jego kurtce. Osiem albo dziewięć... Nie mogłam się skoncentrować.
-. Wracam z Austrii i wpadłem po drodze do Stochwiczów. Oni handlują sprzętem paralotniowym. Przywiozłem im ciekawe prospekty - wyjaśnił.
Nadjechał autobus. Podniosłam się niechętnie. Szkoda, że nie możemy dłużej porozmawiać
- Zostań - przytrzymał mnie w żelaznym uścisku. - Elka powiedziała mi, że tu jesteś. Zapraszam cię na kawę.
- Ty... bawole! - krzyknęłam. - Jak mogłeś przysłać mi taki horoskop? Uważasz mnie za kretynkę? Ja daję więcej miłości niż dostaję? I co? Ostrzegasz mnie, żebym się w tobie nie zakochała? Boisz się, że będę zadręczać cię miłością i delikatnością? Coś ci się zupełnie pomyliło.
Mogłam na niego krzyczeć. Wiedziałam już, że zawalił się cały mój świat. Nie miałam nic do stracenia.
- Kto ci to przetłumaczył? - zapytał.
- Jadwiga, oczywiście. Chodziła ze mną do szkoły i była pupilką naszej germanistki.
- To trochę nie tak - rzekł z namysłem. - Wiesz co, ja to przetłumaczę dla ciebie. Nie zmienię żadnej informacji, tylko przekażę to wszystko inaczej.
- To było okropne - westchnęłam. - Co zdanie to cios. Wyszło z tego, że nikt mnie nie kocha i do niczego się nie nadaję.
- Chodź na kawę. Porozmawiamy.
Zaprowadził mnie do niewielkiej przytulnej kawiarenki. Na podwórzu stały stoliki z parasolami. Weszliśmy do środka.
Marek znalazł stolik w kącie sali. Zamówił jeszcze lody.
- Nareszcie się spotkaliśmy - powiedział. - Co do horoskopów to mam bardzo zimny stosunek do tej zabawy. Ten jednak puściłem paru osobom i wszystko idealnie się zgadzało.
- Ale nie u mnie - zaprotestowałam.
- Wydaje mi się, że to jest napisane w jakiś taki sposób, że zawsze pasuje - zastanawiał się. - Spróbuję sam to przetłumaczyć z niemieckiego i przyślę ci moja wersję. Zobaczysz, nie zmienię żadnej informacji, a będziesz zadowolona. Wydaje mi się, że Jadwiga nie zna za dobrze tego języka.
Uśmiechnęłam się. Ten człowiek był taki, że nie mogłam przy nim się martwić. Jakby samą swoją obecnością zmieniał świat na lepsze.
Odwzajemnił uśmiech - Kiedyś w szkole sporządziłem komunikat meteorologiczny zawsze dobry: Pogodnie lub dość pogodnie z możliwością opadów przelotnych lub długotrwałych Wiatry słabe, chwilami silne i porywiste z kierunków zmiennych. Temperatura bez większych zmian w pewnym zakresie. Tak właśnie lub podobnie musi być zredagowany dobry horoskop - wtedy się sprawdza.
Patrzyłam na niego. Miał na sobie koszulę białą w cieniutkie niebieskie paseczki niebieskie, z kołnierzykiem wyłożonym na sweter, który z tyły był normalny, szary, a z przodu... w ukośną szkocką kratkę, jak skarpetki.
Teraz spojrzałam mu w oczy. Były jak gorąca czekolada.
- Podobało mi się, jak opowiadałeś o tym locie wśród gwiazd... - przyznałam. I niespodziewanie dla samej siebie dokończyłam. - Ale wiesz... poczułam się wtedy strasznie. Głupio mi się zrobiło, że takiemu wspaniałemu człowiekowi wtryniłam się do samochodu.
- Nie martw się. Też będziesz dużo latać. Wszystko przed tobą.
- Opowiesz coś jeszcze? - poprosiłam. Nie chciałam myśleć o przyszłości. Lepiej było ukraść losowi tę chwilę szczęścia. Siedzieć razem z tym niezwykłym człowiekiem, słuchać jego opowieści. Zgodzić się na to, żeby traktował mnie z szacunkiem, choć z pewnością nie zasługiwałam na to.
- Powiedz mi na przykład, czy można spacerować po chmurach?
- Nie tak łatwo - przyznał. - Ale mogę opowiedzieć o tym, jak latałem w chmurach.
Oparłam się wygodnie. Jeszcze trochę bolały mnie plecy. Na szczęście foteliki w kawiarni okazały się nadzwyczaj wygodne.
Natężyłam ucha.
- Wystartowałem na szybowcu jaskółka z lotniska w Świdniku z zamiarem przelotu do Warszawy - mówił Marek - Komunikat meteorologiczny mówił o słabej równowadze chwiejnej, niewielkim rozwoju chmur kłębiastych, pokryciu nieba do 2/10, słabych noszeniach i słabym poludniowo-zachodnim wietrze.
- To znaczy, że taka zupełnie ładna pogoda - upewniłam się.
- Tak. I bardzo spokojnie. Żadnych turbulencji. Wystartowałem około godziny dziewiątej na holu za samolotem i wyczepilem się na wysokości około 500m w kominie który po dokładnym wycentrowaniu dawał niecałe 1/2 m/sek. wznoszenia. - Marek popatrzył na mnie. - Szybowiec nie ma silnika i trzeba szukać dobrych noszeń. W przeciwnym razie nie jest to latanie tylko powolne spadanie - wyjaśnił.
- Nigdy nie leciałam szybowcem - powiedziałam.
- Przeleć się. Warto zobaczyć jak to jest. Możesz wykupić w aeroklubie lot pasażerski z instruktorem.
- Zrobię tak - obiecałam. - Najlepsze noszenia są pod chmurami? - Coś mi zaczęło się przypominać. Jadwiga opowiadała mi o tym.
Nie pod każdą. Nigdy nie wiadomo, która chmura jest lepsza. Często pozornie dwa cumulusy wyglądają jednakowo, a dają inne warunki.
Już wiem! - zawołałam. - To są te kominy. Takie pionowe słupy powietrza, Taki wiatr w górę, który może zanieść aż do nieba.
- Tak. I pod tym niewielkim kłaczkiem, pod którym wyczepilem się z holu, noszenie było bardzo słabe. Kręcąc mozolnie nabrałem wysokości 1600 metrów i poleciałem pod następną chmurkę. Leciałem dalej. Pod czwartym czy piątym cumulusem noszenia stały się nagle bardzo duże. Postanowiłem wlecieć w tę chmurę...
- Podobno nie wolno wlatywać w chmurę - przerwałam. - Jadwiga tak twierdzi.
Skinął głową. - Twoja koleżanka ma rację. Czasami jednak robi się takie rzeczy. Wleciałem w tę chmurę. To był cumulonimbus, wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. A tam, jak w innym świecie, straszliwe turbulencje, wiatry, huragany.
- Piekło w małej chmurce, która wygląda niewinnie jak łagodny baranek - wczułam się w sytuację.
- Właśnie. Kiedy doszedłem do 3000 metrów, przestraszyłem się, że wciągnie mnie za wysoko. Na tej wysokości powinno się już brać ze sobą tlen.
- Nie chciałem lecieć do nieba. Nie wziąłem ze sobą tlenu - zachichotałam.
- Coś w tym rodzaju - zgodził się ze mną. - Wyszedłem z krążenia. Wtedy nagle rzuciło szybowcem. Przyrządy pokładowe szalały. Sterowanie stało się niemożliwe. Po chwili rozległ się trzask i lewe skrzydło poleciało sobie oddzielnie. Wyskoczyłem i pamiętając o zasadzie, ze w chmurze nie należy otwierać spadochronu. Liczyłem dzielnie sekundy opóźnienia, które dłużyły się niemożliwie. Potem liczenie jakoś mi się pomyliło i już tylko patrzałem pilnie dookoła, czy jeszcze jestem w chmurze czy nie.
- I co? Jak znalazłeś się już pod chmurą, to szybko otworzyłeś spadochron? - upewniłam się.
- W miarę upływu czasu rodzący się lęk podsuwał pytanie, czy przypadkiem ta chmura nie jest już do samej ziemi.
- Jak mgła. Mgła to taka chmura, która dotyka ziemi - szepnęłam z przejęciem.
- Tak. Tego się bałem. W końcu zobaczyłem nad sobą chmurę i otworzyłem spadochron - według wzrokowej oceny wysokość wynosiła około 800 m, a cale niebo było czarne bez szczypty błękitu Chwilę potem przeleciał koło mnie sam kadłub jaskółki - już bez drugiego skrzydła, gwiżdżąc okrutnie. W tak krótkim czasie zmieniła się pogoda.
Siedziałam w milczeniu. Dopiero po paru minutach powiedziałam cichym głosem. - Dobrze, że żyjesz.
- Też się z tego cieszę - zaśmiał się.
Dopiłam kawę. Wylizałam łyżeczkę po lodach.
- Może jeszcze ci coś zamówić - zaproponował.
Nie, dziękuję. Niedługo mam następny pekaes. Muszę jechać do domu.
Tym razem nie będę mógł cię odwieźć - zmartwił się.
Nie szkodzi, poradzę sobie.
Siedziałam z pochyloną głową. Nagle podniosłam na niego oczy. - Wiesz co, strasznie mi głupio. Tak mało sobą reprezentuję, a próbuję się wtrynić pomiędzy takich wspaniałych ludzi jak ty.
Mnie też głupio, że tak mi pochlebiasz.
- Jak myślisz? Czy powinnam się z tego wycofać?
- Nie sądzę. - Teraz jego oczy stały się miodowe. A może złote.
- Paralotniarstwo jest sportem bardzo bezpiecznym dla ludzi rozważnych i
mających daleko idąca odpowiedzialność za własne czyny. To trochę tak jak z
balkonem na dwudziestym piętrze Oczywiście można z niego zlecieć na ziemie i się
tam totalnie załatwić, ale każdy, kto wie co na balkonie wolno robić jest tam
bezpieczny. Jak zaczniemy chodzić po poręczy, albo stawać na
niej na rękach no to już inna sprawa.
Parsknęłam śmiechem. Zaczynałam nabierać nadziei, że kiedyś mi się uda.
- Wiesz co - zdecydował nagle. - Odwiozę cię do Warszawy. Trochę mi nie po drodze, ale trudno.
- Nie chcę sprawiać kłopotu.
- Nie przesadzaj - rozejrzał się za kelnerką. - Jedziemy.

Rozdział 7

- Stary, doświadczony paralotniarz został wciągnięty w chmurę - opowiadał Marek.
Mknęliśmy do Warszawy. Byłam wdzięczna temu niezwykłemu człowiekowi, że zgodził się mnie podwieźć.
- Nigdy przedtem nie pomyślałam, ze chmura może wciągać do środka z taką siła - zauważyłam. - Zawsze patrzyłam na obłoki jak na łagodne, mięciutkie baranki. I co dalej z tym paralotniarzem? - zainteresowałam się.
- Kręcił początkowo spiralę, a potem zrobił frontsztal dla całkowitego złożenia czaszy.
- Złożył paralotnię, ale wciągało go tak silnie, że nie opadał na ziemię - odgadłam. - To znaczy te noszenia okazały się większą siła niż spadanie. Mimo że nie miał żadnego spadochronu.
- Tak. Na szczęście wypluło go na 5500 m z boku chmury w stanie kompletnego przerażenia.
- Ale przeżył? - upewniłam się.
- Udało mu się. - Marek odwrócił się do mnie z uśmiechem. - Człowiek w wolnym spadku bez spadochronu rozwija w dolnych warstwach atmosfery prędkość około pięćdziesięciu metrów na sekundę, a stwierdzono wielokrotnie, że w rozbudowanych cumulusach nawet w naszych szerokościach geograficznych mogą wystąpić pionowe ruchy powietrza o prędkości znacznie ponad osiemdziesiąt metrów na sekundę
- Magnetyzm chmury może okazać się silniejszy niż ziemska grawitacja - zauważyłam.
- Możesz nazwać to magnetyzmem - powiedział. - Ale z tym trzeba postępować ostrożnie.
Tak, wiem o tym. Ja też już nigdy nie dam się nabrać na żaden magnetyzm. Robert, potem Jadwiga. Skończył się sezon. Nadchodzi zima. Wykorzystam ten czas na wyleczenie serca. I innych obolałych, potłuczonych części ciała.
- Dlatego moim zdaniem przepis o koniecznym omijaniu chmur jest absolutnie konieczny - mówił Marek. - 150m w pionie i 300m w poziomie. Łamanie tego przepisu dla podniesienia poziomu adrenaliny może zawsze skończyć się tragicznie. Latanie na paralotni daje poczucie bycia ptakiem, ale nie należy zapominać, ze wszystkie gatunki ptaków wykorzystujących termikę, starannie omijają chmury.
Ja też będę omijać chmury, postanowiłam sobie. Nawet jeśli będą wyglądać jak puchate owce, albo jak cukrowa wata. Nigdy więcej nie dam się nabrać na żaden magnetyzm. Może tego Marka też powinnam omijać? On może być trochę taki jak ta chmura burzowa.

***

Dojechaliśmy za szybko. Miło się z nim gadało. Obiecał, że sam przetłumaczy mi ten horoskop. Rozzłościły go moje zarzuty.
Jadwigi nie było w domu. Otworzyłam drzwi kluczem i nagle poczułam strach. W pierwszej chwili wydawało mi się, że w mieszkaniu grasowali złodzieje.
W sypialni na podłodze walały się ciuchy, a z salonu dochodziły jakieś łomoty.
Skradając się na palcach zajrzałam do środka.
Wreszcie weszłam, starając się uspokoić łomoczące serce. Nikogo nie było. Tylko silne podmuchy wiatru waliły w nie domknięte okno.
Sprzęt grający stał na swoim miejscu. Komputer, telefon, lodówka... Nic nie zginęło. Zajrzałam do szafy. Jedna z moich półek świeciła pustką. Nie pamiętam, jakie leżały tam ciuchy. Układam wszystko chaotycznie, tam, gdzie akurat znajdę trochę wolnego miejsca. Na pewno jednak nie zostawiłam pustej półki. Coś sobie pomyślałam o entropii.
Potem wzrok mój padł na leżący na podłodze plecak Jadwigi. Pakowała się? Planowała jakiś wyjazd?
A może wyprowadziła się, przyszło mi na myśl. Ale przecież nie wzięła żadnych swoich rzeczy. Jej część szafy, jej ciuchy, starannie posegregowane, elegancko ułożone w kostkę - to wszystko pozostało nie naruszone.
Pociągnęłam nosem. W sypialni panował jakiś dziwny zapach. Nie chciałam na taką pogodę otwierać okna. Tamto w salonie zatrzasnęłam od razu, jak tylko doszłam do siebie. Włączyłam piecyk.
To był zapach dobrego dezodorantu. Męskiego. Robert używał czegoś podobnego. Może lepiej będzie, jeśli wywietrzę mieszkanie - zaczęłam się zastanawiać.
Weszłam do łazienki. Tam z kolei pachniało intensywnie różanymi perfumami Jadwigi. Na pralce stał pusty flakonik. Brakowało wielu moich kosmetyków. Znowu pomyślałam, że grasował tu złodziej. Moja przyjaciółka nigdy nie ruszała tych rzeczy. Nie robiła makijażu. Używała tylko szminki do ust, żeby nie pękały od zimna, i przeróżnych pachnideł. Uprawiając sport, zawsze dbała o to, żeby zabić woń potu.
Wróciłam do sypialni. Co mogło leżeć na tej półce, gorączkowo szukałam rozwiązania. Moja koronkowa bielizna? W to akurat nie mogłam uwierzyć.
Przypomniało mi się, że sen wszystko potrafi wyjaśnić. Wisienka opowiadała mi o kursach Silvy. Już prawie w to wierzyłam.
Nie umyłam się. Szczoteczkę do zębów i mydło jak zwykle wrzuciłam na dno torby i nie chciało mi się tego stamtąd wydobywać. A płyn do mycia ciała, ten luksusowy, o najlepszym ph... Wyglądało, że złodziej połakomił się również na to.
Zamknęłam drzwi na wszystkie zamki. Pamiętałam, że Wisia nie ma wszystkich kluczy, ale zupełnie tym się nie przejęłam. Obrzydliwa zdrajczyni! Niech sobie czeka pod drzwiami.
Zdjęłam kombinezon narciarski, włożyłam zamiast piżamy bawełnianą bluzę i lycry Przykryłam się kołdrą. I zaczęłam liczyć od tysiąca do jednego. To ponoć najlepszy sposób na zaśnięcie. Przynajmniej Wisia tak uważa.
Zasnęłam chyba przy siedemset dwanaście. I znowu wiedziałam wszystko. Podobnie jak po powrocie z Jeżowa. Moja przyjaciółka spała teraz u Roberta. Na krześle przy łóżku leżała moja koronkowa bielizna. Obok tego jej mały plecaczek, po brzegi wypełniony kosmetykami. Zapach męskiego dezodorantu mieszał się z różanym.
Włosy miała ufarbowane na kasztanowo. Szkoda, westchnęłam. Wolałam jasne.
Kasztanowy? Zaczęłam się zastanawiać. Skąd ona wzięła farbę do włosów? Ja nic takiego nie używam. Mam naturalne. Blond w popielatym odcieniu.

***
Obudził mnie rano turkot faxa. To urządzenie zawsze tak turkocze. W sumie okazało się niepotrzebne. Niewiele z niego korzystam. Podobnie jak automatyczna sekretarka i wszystkie inne bajerki. Robert, gdyby choć trochę mu na mnie zależało, dodzwoniłby się do mnie, nawet gdybym wcale nie miała telefonu.
Przecieram zaspane oczy. Moje powieki ważą chyba tonę. Jakby były z żelaza.
Oddzieram kartkę z wiadomością. Zaczynam czytać.
"robisz mi krzywdę, mówiąc, że uważam cię za kretynkę..."
O rety. Nic nie rozumiem.
"Z tym horoskopem jest jak z moja prognozą pogody. Jak sama zauważyłaś, przypisuje on człowiekowi cechy przeciwstawne. I właśnie dlatego pasuje do każdego. Producent tego programu robił go wyłącznie na niemiecki rynek i świetnie się wstrzelił w niemiecką mentalność. Spróbowałem przetłumaczyć to na polski nie tyle "słowo w słowo", co raczej dokleić do polskiej duszy. Poza tym, jak już wspominałem, nie podejrzewam Jadwigi o perfekcyjną znajomość niemieckiego. Słyszałem kiedyś, jak prowadziła rozmowę w tym języku..."
Jakiś bełkot. Nadal nie mogłam pojąć, o co chodzi. Czytałam dalej...
Horoskop... I wreszcie do mnie dotarło. To Marek, zdenerwowany moimi zarzutami, spędził kilka godzin na tłumaczeniu dla mnie tej chińsko-niemieckiej wróżby.
I teraz, z jego przekładu, wynikało jasno i niezbicie, że czeka mnie świetlana przyszłość.
"Potrafisz dać więcej miłości niż inni są do tego zdolni. Ludzie potrafią docenić twoją zdolność dawania uczucia. W trudnych chwilach zawsze możesz liczyć na swoich przyjaciół..."
To ładny horoskop, pomyślałam Szkoda tylko, że nieprawdziwy. Właśnie zawiodłam się na przyjaciółce.
"Potrzebujesz silnego partnera, żeby szedł z tobą przez życie i pomagał ci w realizacji twoich świetlistych wysokich planów. "
Tak, niby to samo, a brzmiało jakże korzystniej.
I jeszcze to zdanie, na którym ugrzęzłyśmy z Wisienką. "Posiałaś dobre ziarno. Nadchodzący rok jest czasem zbierania plonów. Przejdą one twoje najśmielsze oczekiwania."
Ze wzruszeniem przeczytałam cały horoskop, taki teraz optymistyczny. Jak balsam na moje zbolałe mięśnie.
"Zdenerwowałem się niesłusznymi zarzutami. Nie posądzałem Cię o zdolność do takiej pomyłki - napisał Marek na zakończenie listu. - "Serdecznie Cię pomimo to pozdrawiam. Pa.
PS. Co do zakochania się we mnie to w tym miejscu solidnie się uśmiałem"
****
Wisienka nie czekała pod drzwiami. Wróciła późno wieczorem. Otworzyłam jej od razu.
Wstałam bardzo wcześnie. Cały dzień robiłam porządki w szafie. Układałam w kostkę bluzeczki. Prasowałam podkoszulki. Znudził mi się bałagan.
Na widok Jadwigi dyskretnie uszczypnęłam się w ramię. Jeszcze chwila, a zacznę wierzyć w sny. Chociaż może to ma jakieś racjonalne wyjaśnienie. Muszę to przemyśleć. Jako genialny matematyk powinnam poradzić sobie z tą teorią. Bo Wisienka wyglądała dokładnie tak jak w moim śnie. Już nie miała jasnych włosów. Kasztanowe. Tylko chyba sama sobie kładła tę farbę. Wyszły z tego nierówne pasemka. Po prawej stronie więcej takich jak ciemny kasztan, a po lewej przewaga jasno rudych. Ale i tak wyglądała z tym korzystnie. Muszę dodać, że, odkąd poznałyśmy, nie obcinała włosów. Teraz sięgały jej już do ramion.
Piękna dziewczyna, pomyślałam. Czułam dla niej wdzięczność. Dzięki niej poznałam latanie. Coś najpiękniejszego na świecie. Nawet jeśli czasami bolą przez to wszystkie mięśnie łącznie z mięśniem sercowym. Dodała mi odwagi, a w końcu i siły. Kiedyś, dawno temu, mój Robert żartował ze mnie, że jestem wampirem intelektualnym. I mówił wtedy, że ja dzięki niemu poznaję świat, rozwijam się, a potem on już przestanie być mi potrzebny i go porzucę. To oczywiście on ze mną zerwał, a nie ja z nim, ale to nie miało znaczenia. Muszę teraz być twarda, żeby wytrzymać to wszystko.
Jadwiga nałożyła na swoją opaloną twarz ciemny fluid. Ale i tak widziałam, że jest przeraźliwie blada. Stała przede mną, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Postanowiłam jej pomóc.
- Spałaś z Robertem - powiedziałam.
- Przepraszam... Ja... nie będę ci go zabierać. On... chciał... być ze mną. Ale też dużo mówił o tobie. Jesteś dla niego kimś bardzo ważnym.
Objęłam ją serdecznie. - Weź go sobie, już dawno nic do niego nie czuję.
- Nigdy przedtem nie miałam przyjaciółki - mówiła. - I zobacz, co ci zrobiłam.
- Ja go naprawdę nie kocham - zapewniłam.
- Wszystko jedno - zdecydowała nagle. - Nie mogę robić ci świństwa.
Spojrzałam jej w oczy. - Nie płacz, Wisienko. Rozmażesz sobie makijaż.
Uśmiechnęła się przez łzy. - Odkąd cię poznałam, chciałam być taka jak ty. Nigdy nie umiałam malować się, dobierać ciuchów. Nie miałam pojęcia o gotowaniu. Podglądałam cię, jak to robisz. Chciałam się nauczyć być prawdziwą kobietą, taką jak ty. Tylko wstydziłam się do tego przyznać.
- A ja chciałam tak odważnie latać - przyznałam. - I żeby wszyscy ludzie podziwiali mnie tak jak ciebie.
- Nie gniewasz się, że pożyczyłam sobie... ukradłam twoją bieliznę?
- Skądże. Weź sobie na zawsze.
- Będziemy razem latać? - zapytała.
- Na pewno - ucieszyłam się.
- Bo... wiesz co... Ty jesteś matematykiem i trzeźwo patrzysz na życie... - zaczęła.
Lekko wzruszyłam ramionami. Ja trzeźwo patrzę na życie? Niestety nie zdążyłyśmy się dobrze poznać. Ale nie chciałam już nic wyjaśniać
- Bo ja... byłam u wróżki... Bo... jakoś głupio przyszło mi do głowy, że tak bardzo cię lubię, że mogę zamieszkać u ciebie na zawsze. I że nie trzeba mi żadnego mężczyzny. I że wolę być z tobą... Ale nie mówiłam tego tej wróżce, bo mogłaby nie zrozumieć. Nic nie mówiłam, tylko słuchałam. I ona przepowiedziała, że w tym roku stracę przyjaciółkę. Że zginiesz w wypadku podniebnym. Tak jakoś określiła. I okropnie bałam się o ciebie.
- Precz złe wróżby! - zawołałam. - Zobacz, skończył się sezon. I obie żyjemy.
Ucałowałam ją. Tak jakoś spontanicznie. Nie lubię całować kobiet.
Przegadałyśmy pół nocy. Wiedziałam, że rano wyprowadzi się do Roberta. Miała na to moje pozwolenie.
Zdecydowałyśmy, że nadal będziemy się przyjaźnić.
Moi rodzice nadal przebywali na Węgrzech. Wyglądało na to, że na dobre zapuścili tam korzenie. Babcia umarła w szpitalu na serce, dziadek zginął podczas pożaru lasu. Rzucił mnie chłopak. Czułam się straszliwie samotna.
Dwa bezludne mieszkania. I tylko kwiaty w doniczkach proszą o wodę.
- Nie przesadzaj z podlewaniem - mówiła moja mama. - Uważaj, żeby nie zgniły korzenie.
Cieszę się, że mam przyjaciółkę Taką bliską jak siostrę. Na zawsze.
Mogę na nią liczyć.
Wiem, że pomoże mi, kiedy będę tego potrzebowała.
Postanowiła zamieszkać z Robertem bez ślubu. Dbać o niego, gotować mu. Rozbudził w niej kobiecość. A może to moja zasługa, że Jadwiga zmieniła osobowość.
Najważniejsze, żeby byli szczęśliwi. Jeśli uda jej się zaciągnąć go do ołtarza, będę świadkiem na jej ślubie. Tak się umówiłyśmy.
I znowu spałyśmy obok siebie. Bliskie, przytulone. Moja kochana przyjaciółka.
Śniło mi się niebo. Pod cumulusem kołowały szybowce. Jak karuzela ku słońcu. Ktoś spacerował po obłokach. Nie mogłam dojrzeć twarzy, ale wydaje mi się, że miał skarpetki w ukośną szkocką kratkę.
                 

  Danuta Błaszak

 

kliknij tutaj: powrót do strony głownej

słowniczek poetów
współczesnych
miasto literatów 2000++

http://members.tripod.com/danutabe/miasto/
powieść dla młodzieży "Oboje zbyt wrażliwi"
do nabycia w wydawnictwie BIS
Warszawa, ul. Lędzka 44, tel. 37 10 84
wywiad z dziewczyną z telefonicznej agencji 0-700
- w przygotowaniu
powieść dla młodzieży "Karuzela ku słońcu"
- kliknij tutaj - KARUZELA KU SŁOŃCU
internetowa wersja reportaży "Plotki z Florydy"
- w przygototwaniu